Kupowanie nowego iPhone’a co roku nie ma sensu. Oczywiście duszna, trująca atmosfera influencersko-youtuberskiej bańki internetowej może nawet u racjonalnie myślących osób powodować halucynacje, że wszyscy naokoło zawsze mają w kieszeni najnowszy, tegoroczny model (oczywiście Pro Max, nie jakiś tam biedapodstawowy), jednak w nietiktokowej rzeczywistości nawet najwięksi wielbiciele produktów Apple zwykle nie wymieniają telefonu za każdym razem, gdy Tim Cook wystawi publicznie nową wersję.
Przez ostatnie lata z przyjemnością używałem iPhone’a 11, który uważam za jeden z bardziej udanych modeli. Minęły już czasy, kiedy każda kolejna generacja smartfonów Apple przynosiła rewolucyjne wręcz zmiany — przejście z pierwszego, oryginalnego iPhone’a na iPhone’a 3G dawało przecież autofokus w aparacie, obsługę sieci 3G, możliwość odbierania i wysyłania MMS‑ów, a także GPS (plus, oczywiście, oficjalną dostępność w Polsce), między iPhone’em 3GS a iPhone’em 4 pojawił się ekran Retina, lampa błyskowa, przednia kamera do rozmów wideo, żyroskop, nie wspominając już o skokowych wręcz zmianach w szybkości procesora i grafiki… Obecnie usprawnienia z generacji na generację są coraz mniej wyraźne. iPhone 11 z 2019 roku dawał sobie u mnie doskonale radę do końca września 2023, czyli cztery lata, podczas gdy czteroletni iPhone 3G w 2012 roku nie otrzymywał już nawet uaktualnień systemu, a z ostatnią dostępną wersją systemu iOS 4 działał koszmarnie wręcz wolno. Wydajność iPhone’a 4 mierzona przy użyciu aplikacji Geekbench 3 wynosiła 206 punktów, podczas gdy iPhone 4S osiągał już 406 punktów, natomiast kolejny model, iPhone 5, aż 1208 — to najpierw dwukrotny, a później trzykrotny wzrost szybkości względem poprzednika! Różnica między iPhone’em 14 a 15 to zaledwie 13%, podobnie jak między wersją 14 Pro i 15 Pro.
Gdybym miał iPhone’a 14, mógłbym nie czuć wielkiej potrzeby jego wymiany — albo inaczej: samo gniazdo USB‑C, lepszy aparat, nieco większa wydajność plus różne drobne usprawnienia mogłyby nie wystarczyć, aby przekonać mnie do wydania 4700 zł za iPhone’a 15 lub 6000 zł za iPhone’a 15 Pro.
Wielourządzeniowa operacja zakupowa
Zdecydowałem się na zakup w przedsprzedaży, od razu w piątek 15 września o 14:00, gdy internetowy sklep Apple miał zostać odblokowany. Miał — ale nie został. Na jednym urządzeniu pojawił się komunikat, że „Prawie skończone”, na drugim, że „Nie można połączyć się ze sklepem Apple Store”, a na trzecim serwer w ogóle nie odpowiadał.
Przy okazji, widzicie na powyższym zrzucie tę zapomnianą literkę „i”, wiszącą sobie smutno na końcu wiersza? Zatrważający brak dbałości o szczegóły! A wystarczyło użyć darmowego Odwieszacza znaków z PYM…
Na szczęście na czwartym urządzeniu — połączonym z tą samą siecią, co pozostałe — strona sklepu wyświetliła się i działała bez najmniejszych problemów. Wygląda więc na to, że w celu uniknięcia fizycznego przeciążenia serwerów, Apple losowo (lub, dla wielbicieli teorii spiskowych: na podstawie jakiś tajemniczych, sobie tylko znanych kryteriów) blokuje niektóre połączenia. Czyli pro-tip na następne zakupy: warto mieć pod ręką kilka urządzeń!
Pierwsze wrażenia, odświeżanie ekranu oraz opary ignorancji
Kurier pojawił się 22 września, zgodnie z prognozą wyświetlaną na stronie Apple. W malutkim pudełku, znacznie mniejszym od pudełka iPhone’a 11 i nieporównywalnie mniejszym, niż pudełko pierwszego modelu — w zamierzchłych czasach, gdy jeszcze Apple dodawało nie tylko słuchawki i ładowarkę, ale nawet stację dokującą — znalazłem dupochron w różnych językach („aby uniknąć uszkodzenia baterii, które może spowodować przegrzanie, pożar lub obrażenia…”), kabel USB‑C (nad którym jeszcze pochylę się później), jedną naklejkę z jabłkiem oraz kluczyk do wyjmowania tacki SIM.
Wybrałem iPhone’a 15 Pro, więc przeskok z podstawowego modelu 11 okazał się jeszcze bardziej spektakularny. Od razu ucieszyła me oczy czerń ekranu (od modelu 12 iPhone’y mają ekran OLED, zapewniający głębsze kolory, podczas gdy moja stara 11 miała zwykły ekran LCD — bardzo dobrej jakości, ale jednak tylko LCD), jak również płynne odświeżanie ekranu z częstotliwością 120 Hz, które nadal niestety dostępne jest tylko w modelach Pro.
Z odświeżaniem ekranu jest ciekawa sprawa: na komputerze różnica między 120 Hz a 60 Hz nie jest — dla mnie — aż tak bardzo wyraźna. Widzę ją, oczywiście, ale gdy po pracy na Macu mini w 120 Hz przechodzę na iMaca z wyświetlaczem 60 Hz, nie mam wrażenia jakiegoś straszliwego downgrade’u i irytującej utraty płynności. Podobnie jest w przypadku gier na pececie, Cyberpunk przy 144 klatkach na sekundę daje mi praktycznie tyle samo radości, co przy 60 (i to jest wartość krytyczna — granie przy popularnym wśród kanapowych konsolowców odświeżaniu 30 Hz jest już smutnym ekwiwalentem szorowania oczu gruboziarnistym papierem ściernym). Byłem więc do tej pory w stanie uwierzyć w powielaną przez użytkowników iPhone’ów narrację, jakoby 120 Hz na telefonie stanowiło taki miły, ale w sumie zbędny dodatek — zwłaszcza, że bawiłem się przez chwilę w sklepie jakimś smartfonem z Androidem, nazwy nie pomnę, który miał te magiczne 120 Hz, ale chyba tylko w specyfikacji, bo przewijanie nawet zwykłych ustawień wcale nie wyglądało na nim płynnie.
Błądziłem we mgle niezrozumienia. Tonąłem w bagnie niewiedzy. Oddychałem grypogennymi oparami ignorancji. Posypuję niniejszym głowę popiołem skruchy i składam czynny żal bezgraniczny. Już po paru dniach korzystania z ekranu 120 Hz mój poprzedni iPhone 11 zaczął sprawiać dość smutne wrażenie starego, ledwo radzącego sobie z systemem sprzętu z dolnej półki. Przewijanie przy 60 Hz, które dawniej wydawało mi się płynne, teraz niemiłosiernie się szarpie — różnicę odbieram zupełnie inaczej, niż w przypadku komputera. Być może wynika to z odległości, z jakiej patrzę na ekran?
Attack on Titan
Estetyczną radość w me serce wniósł fakt, że tym razem nareszcie obudowa modeli Pro nie wygląda jak tandetne, plastikowe zabawki z odpustu w latach 90., pomalowane srebrną farbą mającą imitować metal. Nie wiem, jak tam w Apple wygląda proces decyzyjny, ale do dziś nie mogę ogarnąć, że ktoś te błyszczące ramki w ogóle wymyślił, a ktoś inny ten pomysł klepnął, zamiast po prostu przeprowadzić bezzwłoczną werbalną defenestrację pomysłodawcy.
Na szczęście to już przeszłość. Oba aktualne modele Pro (iPhone 15 Pro i 15 Pro Max) wykonane są z tytanu — materiału, który niektórzy starzy makjuzerzy mogliby pamiętać z łuszczących się obudów PowerBooków (mogliby, w trybie przypuszczającym, bo ludzie tak długo nie żyją, a jeśli jakimś cudem im się to uda, to w takim wieku sukcesem jest, gdy pamięta się chociaż drogę do ubikacji). Tym razem tytan jednak nie jest zwyczajnie machnięty farbą, tylko poddany podobno skomplikowanym zabiegom, aby kolory się nie złuszczały. Hmm… zobaczymy. Nie używam żadnego etui do telefonu, więc jak coś, to zobaczę to nawet szybciej. Na razie, po ponad pół roku używania, telefon cały czas wygląda jak nowy. Upadł mi tylko raz, ale z wysokości jakiś 30 cm, więc to nawet się nie liczy. Zaawansowane droptesty przeprowadzają natomiast głodni klików youtuberzy — wielbiciele wyczynowych rzutów iPhone’em o beton mogą sobie je obejrzeć chociażby tutaj.
iPhone 15 bardzo przyjemnie leży w dłoni, trzyma mi się go lepiej, niż kanciastą 12, 13 czy 14, a odrobinę ścięte krawędzie sprawiają, że choć w dotyku przypomina mi obłego iPhone’a 11, to z zewnątrz wygląda nadal bardziej jak iPhone 14.
Oto czynię wszystko nowe!
Od dawien dawna konfigurowałem każdego nowego iPhone’a jako kopię poprzedniego, używając najpierw backupu wykonywanego lokalnie na Macu przez iTunes, później backupu w iCloud, a ostatnio także wygodnej funkcji bezpośredniego przesyłania danych między urządzeniami. W ramach odświeżenia telefonu zdecydowałem się tym razem skonfigurować go jako nowe urządzenie, od postaw, bez przenoszenia kopii danych. Przy okazji mogłem rozważyć, czy każda zainstalowana aplikacja jest mi rzeczywiście potrzebna, co wszystkim gorąco polecam.
Proces ten wymagał więcej samozaparcia, niż początkowo sądziłem. Oczywiście wiele ustawień zsynchronizowało się samo przez iCloud — chociażby lista ulubionych miast w apce Pogoda, notowania w apce Giełda, zdjęcia i albumy udostępniane, wszystkie moje kontakty, notatki, przypomnienia… Ze zdziwieniem jednak zauważyłem, że lista kont email w Poczcie (synchronizowana bez żadnego problemu między Macami!) nie pojawiła się automatycznie na iPhonie. Musiałem dodać je wszystkie ręcznie. Jedno po drugim. Dzięki funkcji Continuity mogłem niektóre informacje zaznaczać na Macu i wklejać na iPhonie, jednak np. nazw użytkownika serwerów SMTP nie dało się wkleić, musiałem je przepisywać. Palcem! W 2023 roku! Jestem zbulwersowany. Zwłaszcza, że konta te, jak już wspomniałem, synchronizują się bez problemu między różnymi Macami.
Okazało się także, jak wiele miałem wprowadzonych w ustawieniach drobnych zmian, dostosowujących działanie telefonu, ilu aplikacjom zablokowałem całkowicie możliwość wysyłania mi irytujących powiadomień, a ilu musiałem te powiadomienia starannie skorygować — na przykład zdecydowanie chcę, aby aplikacja bankowa informowała mnie o przychodzących przelewach i dokonywanych wydatkach, ale nie mam ochoty być codziennie szturchany rewelacyjnymi ofertami kredytów lub rabatów na buty. Gdy przeglądam App Store, nie życzę sobie, aby automatycznie zaczynały mi się odtwarzać jakieś filmiki. Przypadkowe smyrnięcie palcem w dolnej części ekranu nie musi przesuwać mi całego interfejsu w dół (to dobre dla wielbicieli tabletów do dzwonienia, przepraszam: modeli Plus i Pro Max). Nie mam ochoty, aby telefon marnował energię na ciągłe szukanie nowych sieci Wi‑Fi i pytanie, czy może się do nich przyłączyć — niech po prostu łączy się z sieciami, które zna. I tak dalej, i tak dalej… Wszystkie te ustawienia miałem wcześniej skopiowane z backupu poprzedniego telefonu, teraz musiałem je wprowadzić od nowa.
Nie żałuję jednak tej decyzji — i to nie tylko dlatego, że przy okazji mogłem wreszcie pozbyć się całej masy nieużywanych już od dawna aplikacji. Konfiguracja od zera uchroniła mnie również przed problemem z przegrzewaniem się iPhone’ów 15 z pierwszymi wersjami systemu iOS 17. Wiele osób skarżyło się na nadmierną temperaturę urządzenia, co po części wynikało z intensywnego, długotrwałego obciążenia procesora podczas przenoszenia danych z backupu, który to proces potrafi trwać nawet kilka dni.
USB‑C, Lightning oraz robaczywa wisienka absurdu
Po 11 latach firma Apple zdecydowała się porzucić dotychczas stosowane złącze Lightning, pod względem elektronicznym zaczynające już boleśnie pokazywać swój wiek, zastępując je standardowym (oraz wymuszanym prawnie przez Unię Europejską jako uniwersalna metoda ładowania) złączem USB‑C.
Nieprzypadkowo podkreślam, że „pod względem elektronicznym”, ponieważ z konstrukcyjnego, mechanicznego punktu widzenia cały czas uważam Lightning za rozwiązanie znacznie lepsze: wtyczka pewniej osadzona była w gnieździe, a wszelkie problemy z połączeniem dało się rozwiązać zwykłą wykałaczką, ostrożnie usuwając z gniazda ewentualne ciała obce. Pewien niepokój budzi u mnie także cieniutka płytka ze stykami, widoczna w gnieździe USB‑C. Nie są to niestety obawy całkiem bezpodstawne, bowiem jak do tej pory problem ze zużyciem gniazda (lub wtyczki) USB‑C w innych urządzeniach miałem już dwa razy, o ile nie ma więc porównania do niesławnego poprzednika tego standardu, czyli gniazda microUSB, które zaczynało się rozłączać nawet już po trzecim włożeniu wtyczki, to jednak na niekontaktujące gniazdo Ligthning nie trafiłem nigdy — nawet mimo intensywnego podłączania i odłączania różnych urządzeń przez wiele lat.
Pod względem elektronicznym USB‑C przewyższa natomiast Lightning wielokrotnie, przede wszystkim jeśli spojrzymy na szybkość przesyłania danych — Lightning obsługuje tylko stary standard USB 2.0, oferując od lat maksymalnie 480 megabitów na sekundę. Niektórzy mogą w tym momencie zaprotestować: przecież do iPada Pro pierwszej generacji można było podłączyć przejściówkę z Lightning na USB 3.0, aby kopiować pliki z aparatu z szybkością 5 gigabitów! To prawda, ale było to możliwe tylko przy użyciu tej jednej przejściówki, i tylko na starszych iPadach Pro, wyposażonych w specjalnie zmodyfikowane gniazdo Lightning.
Niestety, przy okazji przejścia na USB‑C Apple zdecydowało się na dość nieprzyjemny ruch: iPhone 15 oraz 15 Plus przesyłają dane z dotychczasową szybkością (a raczej powolnością), dokładnie taką samą, jak w przypadku złącza Lightning! Jeśli chcemy skorzystać z większej, bardziej pasującej do 2023 roku szybkości, czyli 10 gigabitów na sekundę, musimy nabyć iPhone’a Pro lub Pro Max. Żaden iPhone natomiast nie obsługuje szybkości oferowanych przez standard Thunderbolt, sięgających 40 gigabitów na sekundę — te zarezerwowane są, póki co, tylko dla iPadów Pro.
Robaczywą wisienką na tym torcie absurdu jest jednak co innego. Otóż do iPhone’a 15 Pro dołączony jest kabel USB‑C, który… nie obsługuje szybkiego transferu. Tak! Wyciągamy z pudełka naszego nowego, szybkiego iPhone’a Pro z 2023 roku, podłączamy przy użyciu dołączonego kabla USB‑C, tylko po to, aby przesyłanie danych z komputera nadal przebiegało z szybkością oferowaną przez standard USB 2.0 sprzed ponad 20 lat. Mimo, że sam iPhone obsługuje współczesne 10 gigabitów!
Rozwiązaniem jest oczywiście użycie innego kabla, po który na szczęście dla portfela wcale nie trzeba iść do sklepu Apple. Niestety, różne kable USB‑C wyglądają często tak samo, ale mogą obsługiwać odmienne szybkości ładowania i transferu danych. Istnieją nawet kable nieprzesyłające obrazu lub w ogóle nieobsługujące transferu danych i przeznaczone wyłącznie do ładowania! Podczas zakupu trzeba więc zachować czujność — szukamy kabli oznaczonych co najmniej „10GBps”. Dodatkowo wielbicieli tanich zakupów z pewnego azjatyckiego kraju może spotkać też brutalne rozczarowanie w postaci absolutnego braku zgodności między opisem kabla a rzeczywistością.
USB‑C to jednak nie tylko większa szybkość przesyłania danych. To także dostęp do wielu przydatnych funkcji (które użytkownicy urządzeń z Androidem znają od dawna, ale może nie mówmy o tym głośno…), takich jak ładowanie innych urządzeń przy użyciu iPhone’a czy możliwość podłączania zewnętrznych wyświetlaczy bez konieczności używania przejściówek. Dla mnie ważne jest, że mogę teraz bezpośrednio do iPhone’a podłączać okulary Xreal Air, z których często korzystam w podróży — do tej pory używałem ich głównie z iPadem mini (wyposażonym w gniazdo USB‑C) lub musiałem pamiętać o zabraniu i naładowaniu osobnej przejściówki.
Więcej o okularach Xreal Air znajdziecie niebawem w drugiej części artykułu o VR, którego pierwszy odcinek możecie sobie przeczytać tutaj.
Dynamiczna wyspa, notch oraz najedzony gołąb
W roku 2022 w iPhonie 14 Pro zastosowane zostało interesujące rozwiązanie, mające na celu ukrycie przednich kamer i czujników przy jednoczesnym stworzeniu wrażenia, że stanowi ono element interfejsu użytkownika. Pole Dynamic Island, bo o nim mowa, obecne jest teraz zarówno w iPhone’ach 15, jak i w iPhone’ach 15 Pro, zastępując znany mi z iPhone’a 11 tzw. notch, czyli charakterystyczne czarne wcięcie u góry, które Apple zastosowało w telefonach z uwagi na brak miejsca na ramce (jak również bez poważniejszych powodów spaskudziło nim MacBooki — niczym najedzony gołąb na krakowskim rynku głowę nieprzeczuwającego niebezpieczeństwa przechodnia).
Notch w iPhonie 11 nigdy mi nie przeszkadzał. Pole Dynamic Island rzuca się w oczy znacznie bardziej, jest bowiem większe i oddzielone od górnej części ekranu. Przeszkadzało mi jednak tylko przez chwilę — do momentu, gdy zacząłem odczuwać jego przydatność. Zamawiam Ubera? Dynamic Island wyświetla stale ikonę aplikacji oraz informacje o czasie przyjazdu. Słucham muzyki? Na Dynamic Island widzę miniaturkę okładki albumu oraz wskaźnik odtwarzania, a jedno stuknięcie przełącza do aplikacji Muzyka, natomiast przytrzymanie go rozwija narzędzia sterowania odtwarzaniem. I tak dalej, i tak dalej… Jedyną wadą okazała się konieczność wyzbycia się odruchu stukania w środek górnej krawędzi ekranu w celu przewinięcia na samą górę. Teraz należy stukać w zegar w lewym lub w ikony w prawym górnym rogu ekranu.
Przycisk czynności oraz chwilowy sens skrótów
Ważną różnicą między iPhone’em 15 Pro a modelem podstawowym jest usunięcie przez Apple przełącznika wyciszania, zamiast którego w modelu Pro mamy teraz programowalny przycisk czynności. Początkowo byłem nastawiony do tej zmiany mocno sceptycznie. Jak mogę się upewnić, że iPhone jest wyciszony, nie patrząc na ekran? A co się stanie, jeśli ten przycisk naciśnie mi się sam w kieszeni?
Po pierwszych kontaktach z nowym przyciskiem wszystkie moje obawy zniknęły. Przede wszystkim nie wystarczy go nacisnąć, aby wykonać daną czynność, niezbędne jest naciśnięcie i przytrzymanie, co skutecznie zapobiega niechcianej aktywacji. Wyciszenie telefonu jest natomiast sygnalizowane charakterystycznym sygnałem haptycznym, więc nawet przy standardowej konfiguracji, w której przycisk czynności przełącza między trybem cichym a trybem dzwonka, bez problemu wiadomo, jaki tryb został właśnie włączony.
Wrażenie zrobił na mnie interfejs wyboru czynności przycisku. Nie mogę się jednak zdecydować, czy było to wrażenie pozytywne czy negatywne. Zobaczcie zresztą sami, interfejs ten jest całkowicie odmienny od reszty ustawień. Wygląda to tak:
Oprócz wyciszania, włączania wybranego trybu skupienia, otwierania aparatu, włączania latarki, nagrywania notatki głosowej oraz otwierania Lupy możemy także przypisać do przycisku funkcję dostępności (nie tylko uruchomienie VoiceOver czy odwrócenie kolorów, ale także np. włączenie dźwięku tła, takiego jak szum deszczu lub szmer płynącego strumienia) albo własny skrót zdefiniowany przy użyciu apki Skróty.
Zwłaszcza ta ostatnia funkcja otwiera nowe, nieznane do tej pory możliwości. Nie trzeba nawet decydować się na jedną czynność, można użyć skrótu otwierającego folder pełen innych skrótów, które wyświetlane są u góry ekranu, dając szybki dostęp chociażby do ulubionych aplikacji. Szybko przygotowałem sobie kilka przydatnych skrótów:
Pierwsza ikona miała otwierać aplikację Aparat — i nieprzypadkowo znalazła się w tym właśnie miejscu, bowiem podczas trzymania iPhone’a poziomo wystarczy stuknąć w nią tuż pod przyciskiem. Druga ikona miała wyłączać tryb cichy, trzecia otwierać Reddit, a czwarta rozpoczynać rozpoznawanie utworów przez Shazaam. Szybko jednak okazało się, że skróty tego typu sprawdzają się jedynie w teorii. Początkowo wydawało mi się, że fajnie jest mieć szybkie menu z najczęściej używanymi funkcjami, ale w praktyce szybko wróciłem do domyślnego ustawienia, czyli po prostu otwierania przyciskiem czynności aplikacji Aparat.
Zdjęcia, wideo, 3D oraz Apple Vision Pro
Nie będę się wygłupiał i porównywał zdjęć z iPhone’a 11 ze zdjęciami z iPhone’a 15 Pro. Gdybym przesiadał się z modelu 14, mógłbym tu wrzucić starannie przycięte, powiększone fragmenty, aby doszukiwać się między nimi subtelnych różnic, jednak w przypadku przeskoczenia trzech generacji urządzeń oraz jednoczesnego przejścia z modelu bazowego na Pro (wyposażonego w trzeci obiektyw do zdjęć makro) po prostu nie ma to sensu. Różnica jest kolosalna, widoczna gołym okiem. Zdjęcia wychodzą rewelacyjnie. Oczywiście nadal w niektórych sytuacjach przy słabym oświetleniu oprogramowanie iPhone’a potrafi ustawić kolory na zdjęciach drastycznie odbiegające od rzeczywistości, jednak jest to nieunikniona cena przeprowadzanej w tle zaawansowanej automatycznej obróbki cyfrowej, dzięki której mimo względnie niewielkiej średnicy obiektywów nie mamy do czynienia z koszmarnym ziarnem, a zdjęcia wykonywane z ręki są ostre. Coś za coś! Choć odpowiadający za korektę zdjęć model uczenia maszynowego trenowany był jednak raczej na materiałach ze słonecznej Kalifornii, a nie z listopadowo-jesienno-burej polskiej kolorystyki dekadenckiej rozpaczy, która jest naszym smutnym udziałem od końca października do początku kwietnia.
Bardzo spodobała mi się możliwość robienia zdjęć w trybie portretowym bez konieczności ręcznego włączania tego trybu. Można zawsze, albo raczej prawie zawsze, zrobić to później w trakcie edycji — pod warunkiem, że podczas wykonywania zdjęcia aparat wykrył postać i zarejestrował odpowiednie dane dotyczące głębi, co sygnalizowane jest wyświetleniem żółtej ikonki w lewym dolnym rogu kadru (lub lewym górnym, jeśli trzymamy iPhone’a poziomo).
W parametrach technicznych iPhone’a 15 Pro na stronie Apple możemy przeczytać, że aparat obsługuje rozdzielczość 48 megapikseli, jednak w ustawieniach aparatu do wyboru mamy tylko 12 lub 24 MP. Gdzie zatem jest te obiecane 48 MP? Znajdziemy je, włączając opcję „Narzędzie ProRAW i rozdzielczości”, która powoduje wyświetlanie na ekranie aparatu dodatkowego przycisku „RAW MAKS.”, w który możemy stuknąć, aby przełączyć aparat w tryb zdjęć w pełnej rozdzielczości.
48-megapikselowe zdjęcia są zachowywane w formacie DNG. To samo zdjęcie z rozdzielczością 24 megapikseli w formacie HEIC zajmuje niewiele powyżej 2 megabajtów, podczas gdy plik DNG z rozdzielczością 48 megapikseli odbiera nam ponad 55 megabajtów wolnego miejsca, czyli ogólnie około 25 razy więcej. Jest to więc opcja dla tych, którzy rzeczywiście jej potrzebują.
Ucieszył mnie również tryb akcji, zapewniający stabilizację wideo. Możliwość tę oferował co prawda już iPhone 14 w 2022 roku, lecz dzięki wstrzymaniu się z wymianą mam teraz do dyspozycji więcej nowych funkcji, a co za tym idzie, więcej powodów do radości.
iPhone 15 Pro pozwala także nagrywać wideo przestrzenne, które następnie można oglądać w 3D przy użyciu odpowiedniego sprzętu. Apple sugeruje tu własne, na razie jednak niedostępne w Polsce urządzenie Vision Pro, ale całkiem nieźle nadają się do tego także gogle Quest 3 lub Quest Pro, choć jakość oraz głębia obrazu jest wówczas zauważalnie gorsza.
W przeciwieństwie do stosowanych dotychczas formatów 3D, w których dwa obrazy (dla lewego i prawego oka) umieszczone były po prostu jeden pod drugim lub obok siebie, praktycznie uniemożliwiając odtwarzanie na zwykłym ekranie, w wideo przestrzennych nagranych na iPhonie dane dla drugiego oka są ukryte. Dzięki temu takie wideo mogą bez problemu być wyświetlane na płaskich ekranach telewizora, komputera czy telefonu, z tą dodatkową zaletą, że podczas odtwarzania na urządzeniu rozpoznającym dodatkowe dane (np. na goglach XR) widoczny jest efekt głębi.
Warto zadać sobie pytanie, w jaki sposób iPhone może w ogóle rejestrować wideo 3D, skoro nie ma dwóch osobnych kamer przechwytujących obraz z punktu widzenia lewego i prawego oka? Do tego celu używany jest w sprytny sposób obiektyw szerokokątny, z którego obraz jest odpowiednio przycinany i dopasowywany do obrazu zarejestrowanego obiektywem głównym. Niestety, nie dzieje się to bez utraty jakości — jeśli podczas oglądania tak nagranych materiałów 3D zamkniemy raz lewe, a raz prawe oko, bez trudu zauważymy różnicę w ostrości obrazu. Na szczęście efekt trójwymiarowości z mniejszym lub większym powodzeniem to rekompensuje.
Maksymalna rozdzielczość wideo przestrzennych to 1080p przy 30 klatkach na sekundę, co generalnie wystarcza, gdy wyświetlane są w małym okienku na Apple Vision Pro. Po powiększeniu lub przybliżeniu tego okna widać jednak spadek jakości, który na szczęście z powodzeniem rekompensowany jest przez głębię obrazu, znacznie zwiększającą realizm takiego materiału.
Nawet jeśli nie macie Apple Vision Pro lub innego urządzenia tego typu, w miarę możliwości nagrajcie sobie już teraz kilka wideo przestrzennych przedstawiających najbliższe osoby. Podziękujecie mi później.
Bateria i cenne informacje
Interesującą funkcją iPhone’ów 15 jest możliwość ograniczenia ładowania baterii do 80 procent. Jak wiadomo, baterie litowo-jonowe źle znoszą długotrwałe przebywanie w stanie pełnego naładowania, jeśli więc chcemy oddalić w czasie nieuniknione pojawienie się w ustawieniach baterii złowieszczego komunikatu „serwis”, a mamy w planie trzymanie iPhone’a stale podłączonego do źródła zasilania przez dłuższy czas (np. podczas podróży samochodem na drugi koniec kontynentu, w trakcie której telefon będzie używany jako nawigacja), dobrze jest tę funkcję włączyć.
Warto także pamiętać, aby ją później wyłączyć, aby niepotrzebnie nie tracić na co dzień jednej piątej pojemności baterii.
W ustawieniach baterii iPhone’a 15 znajdziemy także różne inne cenne informacje na jej temat, takie jak liczba cykli ładowania, data produkcji oraz data pierwszego użycia. Niestety, starsze iPhone’y tych danych nie wyświetlają — a szkoda.
Zawsze, czasem, często, zwykle włączony ekran
Kolejna nowość dla mnie, choć znana już z zeszłorocznych modeli Pro — ekran iPhone’a 15 Pro teoretycznie nigdy nie gaśnie. Prawie cały czas widoczna jest na nim godzina, data oraz inne przydatne informacje, np. postęp realizacji zamówienia jedzenia.
Trudno było mi przyzwyczaić się do tej funkcji, bowiem za każdym razem, gdy widziałem coś na ekranie, machinalnie naciskałem przycisk Uśpij/Obudź, aby uśpić iPhone’a. Powoli staram się od tego odzwyczaić. Pomogło trochę wyłączenie w ustawieniach wyświetlania przygaszonej tapety na ekranie blokady (Ustawienia > Ekran i jasność > Zawsze włączony > Pokazuj tapetę), wówczas na jednolicie czarnym ekranie widoczny jest tylko zegar i data.
Dlaczego jednak piszę, że „teoretycznie” ekran nie gaśnie? Że „prawie cały czas” są na nim widoczne informacje? Otóż iPhone stara się sprytnie minimalizować zużycie baterii, wyłączając podstępnie ten „zawsze włączony” ekran, gdy wykrywa, że nie ma w pobliżu nikogo, kto by na niego patrzył. Wiele razy zauważyłem, że ekran telefonu jest całkiem ciemny, a zegar pojawiał się dopiero, gdy wszedłem do pokoju, a kamera wykryła ruch. Gdy iPhone tkwi w kieszeni, również nic nie wyświetla, aby nie marnować energii. Łatwo można się o tym przekonać, zasłaniając (choćby kartką papieru) kamery i czujniki osadzone w polu Dynamic Island — wówczas cały ekran zgaśnie zupełnie.
Tryb czuwania
System iOS 17 wniósł w życie użytkowników iPhone’ów tryb czuwania — specjalny widok, wyświetlany zawsze, gdy iPhone jest jednocześnie podłączony do ładowania (w tym umieszczony na ładowarce bezprzewodowej) oraz ustawiony poziomo. Tryb ten działa nawet na iPhonie 11, lecz na modelu 15 Pro korzysta on dodatkowo z zawsze włączonego ekranu, dzięki czemu wyświetlane wówczas widżety są, lub raczej powinny być, widoczne cały czas. Idealne podczas trzymania iPhone’a obok łóżka:
Zauważyłem jednak, że ekran ten jest czasem również wygaszany całkowicie, zależnie od pory dnia (lub raczej nocy), ustawień trybu Sen oraz wykrywanego przez kamerę ruchu. Kilka razy zdarzyło mi się, że po przebudzeniu w nocy musiałem szturchnąć szafkę, aby zobaczyć widżet z godziną. Czasem pomagało także machnięcie ręką przed ekranem.
Co ciekawe, iPhone zapamiętuje różne układy widżetów trybu czuwania dla każdej używanej ładowarki MagSafe. Jeśli więc mamy więcej ładowarek tego typu, np. jedną przy łóżku, a drugą w innym pokoju, przyczepienie iPhone’a do ładowarki przy łóżku może automatycznie wyświetlać zegar i pogodę, a przyczepienie go do ładowarki w innym pokoju może włączać wyświetlanie zdjęć.
Jeśli w pomieszczeniu jest ciemno, widżety wyświetlane są w kolorze czerwonym. Cechę tę znają na pewno użytkownicy Apple Watch Ultra — kolor czerwony pomaga utrzymać widzenie nocne, co zostało wykorzystane na jednej z tarcz tego zegarka.
5G
Obsługa sieci 5G dostępna jest dopiero od iPhone’a 12, więc to mój pierwszy iPhone, na którym mogłem zobaczyć magiczne „5G” w rogu ekranu. Tyle się nasłuchałem o straszliwych planach Iluminatów, globalistów, Reptilian oraz Billa Gatesa, że miałem nadzieję na transfery co najmniej sięgające miliardów gigabajtów na nanosekundę — jako zadośćuczynienie za przyjęte w 2021 roku dawki eksperymentalnych nanobotów mRNA. Niestety, zawiodłem się. Oto, jak wygląda szybkość przesyłania danych w Krakowie:
Dzieje się tak, ponieważ dotychczasowe „5G” korzysta najczęściej z niższej częstotliwości, używanej przez standard 4G/LTE. Urząd Komunikacji Elektrycznej dopiero pod koniec grudnia 2023 roku wydał zgodę na użycie przez działających w Polsce operatorów pasma C, czyli bloków po 100 Mhz w zakresie od 3,4 Ghz do 3,8 GHz, bez którego nie było co marzyć o szybkim przesyłaniu danych. Dopiero od 2024 roku operatorzy zaczynają więc wprowadzać „prawdziwe” 5G, wymyślając dla niego różne absurdalne nazwy, takie jak „5G Bardziej” (T-Mobile) czy „5G do 1050 Mb/s” (Orange), aby odróżnić je od dotychczasowego „niby-5G”.
Procesor oraz marketingowe nanometry
Tym razem znów mamy do czynienia z podobną sytuacją, jak w przypadku poprzednich modeli — w iPhonie 15 zainstalowany jest starszy układ (A16, dostępny dawniej w iPhonie 14 Pro, z 5‑rdzeniowym GPU), podczas gdy iPhone 15 Pro wyposażony jest w nowy układ A17 Pro (z 6‑rdzeniowym GPU). Warto również zwrócić uwagę, że układ A17 wykonany jest w technologii 3 nm. Co to jednak oznacza?
Określenie „x nanometrów” w odniesieniu do układów scalonych to gęstość upakowania w nich tranzystorów. Im gęściej ułożone tranzystory, tym szybsza wymiana sygnałów między nimi i mniejsze zużycie energii.
Procesor G3, znany z ikonicznych, kolorowych iMaców z samego początku XXI wieku, powstał w technologii 250 nanometrów, podczas gdy procesor Intel Core 2 Duo, zastosowany w białych MacBookach z 2006 roku, wytworzony został w technologii 65 nanometrów. Pierwszy iPhone z 2007 roku wyposażony był natomiast w układ ARM produkowany przez Samsunga w technologii 90 nanometrów.
Co ciekawe, przy obecnych wartościach jest to w rzeczywistości już tylko termin czysto marketingowy. Nic w poprzednim procesorze nie miało dokładnie pięciu nanometrów, w nowszym nie ma trzech, a w przyszłym roku nie będzie miało dwóch. Proces produkcyjny jest obecnie dokładniejszy, niż wcześniej, co pozwala na osiągnięcie gęstszego ułożenia tranzystorów, co przekłada się na szybsze działanie i niższą temperaturę pracy.
Porównałem z ciekawości szybkość działania układu A17 Pro z układem M1, który napędza mojego iMaca:
Wyniki są porównywalne, a w teście Single Core, obejmującym użycie tylko jednego rdzenia procesora, iPhone 15 Pro okazał się być szybszy, niż komputer stacjonarny. Warto zatrzymać się nad tym przez chwilę: smartfon z 2023 roku ma wydajność porównywalną z komputerem z roku 2021.
Oczywiście różnice w wydajności chłodzenia sprawiają, że wyniki dla telefonu są zawyżone w stosunku do realnych osiągów, ponieważ dłuższe obciążenie CPU i GPU na iPhonie szybko spowoduje wzrost temperatury wymuszający obniżenie prędkości, podczas gdy na iMacu czy na MacBooku Air mamy po pierwsze znacznie wydajniejszy system chłodzenia, a po drugie — w przypadku iMaca — także wentylator.
Mimo to chętnie powitałbym możliwość instalacji na iPhonie systemu macOS, aby uzyskać ultraprzenośny, kieszonkowy komputer, niestety jednak obawiam się, że nie mam co czekać na taki ruch ze strony Apple — a co najbardziej smutne, nie z przyczyn technicznych, lecz wyłącznie marketingowych.
Podsumowanie oraz teoria martwego Internetu
Po ponad pół roku regularnego korzystania z nowego iPhone’a mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że jest to — dla mnie — telefon bardzo dobry. Ekran jest super. Zdjęcia wychodzą świetne. Bateria trzyma… no, jak to na smartfonach, pełny jeden dzień, cały czas zgłaszając 100% maksymalnej pojemności. Ślady użycia są minimalne, ledwie kilka rys na tytanowej obudowie, choć zawsze noszę go bez jakiegokolwiek futerału.
Uważam, że nie każdy musi wymieniać telefon co roku (choć członkowie zarządu firmy Apple zapewne by takiemu zwyczajowi radośnie przyklasnęli), a fakt posiadania najnowszego modelu przez wszystkich youtuberów ma się nijak do rzeczywistości. Część z nich i tak musi go oddać po nagraniu odcinka, czym już się w kolejnym materiale niespecjalnie chwalą.
Wymiana telefonu co kilka lat wnosi znacznie więcej radości w życie. Użytkownik odkrywający nowe funkcje jest wówczas co chwilę zaskakiwany pozytywnie, cieszy się i uśmiecha promiennie. Wymiana co roku, bo przecież wszyscy na YouTube mają już nowy model, powoduje natomiast nieuchronne osuwanie się w rozpacz, marazm i dekadencki spleen, bowiem z konta znów znikają niemałe pieniądze, a różnice w stosunku do poprzedniej generacji są jakieś takie mało imponujące.
Znacie teorię martwego Internetu? Powstała ona dla zabawy w 2019 roku na 4chanie, anonimowym forum obrazkowym, gdzie jeden z użytkowników stwierdził, że sieć jest kontrolowana przez AI oraz płatnych influencerów na usługach rządu. Uważam, że — może całkiem przypadkowo — jest w niej więcej prawdy, niż się wydaje. Dziś bowiem coraz trudniej napotkać w Internecie prawdziwego, żywego człowieka. Dawniej, jeszcze 10 lat temu, z internetu korzystali zwykli ludzie, pisali blogi, udzielali się na forach („php by Przemo”), zostawiali komentarze i recenzje… Obecnie natomiast całe mnóstwo śladów w sieci, różnych opinii, postów czy innych wypowiedzi generowanych jest właśnie przez boty.
Więcej, to boty także decydują, co w tej sieci można znaleźć, bowiem wyniki wyszukiwania — zarówno strony znalezione przez Google, jak i zdjęcia prezentowane na Instagramie, wideo wyświetlane na YouTube — filtrowane są przez złożone algorytmy, premiujące określone sposoby konstruowania i przedstawiania treści. Oprócz botów otaczają nas także płatne i bezpłatne trolle oraz rozmaici influencerzy wpływu, w których podstawowym, finansowym interesie leży generowanie dram oraz napędzanie odsłon.
Zwykłych ludzi w Internecie pozostała zaledwie garstka, a ich głos zniknął we wszechogarniającym pisku udawanej ekscytacji i wrzasku sztucznego oburzenia. Na horyzoncie widać już też rozpędzający się walec tekstowych modeli generatywnych (czyli tzw. „sztucznej inteligencji”), który już wkrótce rozjedzie te pozostałe jeszcze nieliczne niedobitki, ostatecznie zamieniając Internet w barwną, lecz martwą scenę, na której nieustannie odgrywany będzie nieludzki spektakl bezrefleksyjnych fałszywych emocji.
Gdy więc rozdarta zgraja poszukiwaczy dram przekrzykuje się wzajemnie, najpierw rozpływając się w nieuzasadnionych zachwytach nad otrzymanym do wypromowania sprzętem, a później teatralnie symulując straszliwe psychiczne kontuzje spowodowane jakąś drobną zmianą w systemie — pamiętajcie: to nie są użytkownicy tacy jak Wy. To jedynie ludzkie generatory odsłon, koncentratory klików, magnesy monetyzowanej atencji. A może nawet już po prostu boty.
W tej sytuacji, na maleńkiej wysepce PYM, zagubionej gdzieś pośrodku niezmierzonego oceanu sztucznych treści, pozostaje mi jedynie pozdrowić na koniec tych nielicznych żywych czytelników, którzy być może kiedyś tu trafią.
(g)