iMac M1

Niecałe dwa miesiące temu na moim biurku stanął nowy iMac — zielony, 24‑calowy, z układem M1. Przesiadłem się na niego z 27‑calowego iMaca z końca 2015 roku, wyposażonego w dysk SSD o pojemności 2 TB oraz 24 GB pamięci RAM, więc pod względem wielkości ekranu oraz ilości pamięci nowy komputer może wydawać się jednak krokiem wstecz.

Od złożenia zamówienia na oficjalnej stronie Apple do otrzymania komputera minęło dokładnie 36 dni. Wg wyświetlanej na stronie Apple szacowanej daty dostarczenia miałem czekać aż 50 dni, jednak wysyłka sprzętu nastąpiła nieco wcześniej.

Model, o którym opowiem, to wersja wyposażona w 8‑rdzeniową kartę graficzną i 16 GB pamięci RAM. Określenie „karta graficzna” jest jednak nieco mylące — w najnowszym iMacu zastosowany jest bowiem układ Apple M1, łączący w sobie między innymi procesor oparty na architekturze ARM, procesor graficzny, pamięć operacyjną oraz pamięć masową. Wszystkie te elementy stanowią część jednego układu, co pociąga za sobą znaczące konsekwencje. Pesymiści słusznie zauważą, że uniemożliwia rozbudowę urządzenia, i to nie tylko we własnym zakresie, ale nawet w lokalnym serwisie. Optymiści natomiast ucieszą się, równie słusznie, że dzięki takiemu rozwiązaniu komponenty układu mogą wymieniać między sobą dane z większą szybkością, co przekłada się na sprawne działanie całego komputera.

Wybrałem wersję z krótką klawiaturą zawierającą wbudowany czytnik Touch ID oraz z gładzikiem Magic Trackpad. Na co dzień używam pionowej myszy Logitech MX Vertical — od poziomych myszy odzwyczaiłem się już dawno temu — więc z Magic Mouse zrezygnowałem od razu podczas składania zamówienia. Kto wie, być może jednak był to błąd, ponieważ dopasowane kolorystycznie akcesoria nie są dostępne w standardowej sprzedaży, czyli zieloną mysz można sobie kupić albo razem z iMakiem, albo wcale.

Wyjęcie z pudełka

Pierwszym zaskoczeniem okazało się samo pudełko. Dawniej pudełka iMaców otwierane były od węższej strony, z której wysuwało się komputer zabezpieczony po bokach przy użyciu dwóch styropianowych elementów. Teraz styropianu nie ma, jest tylko przemyślnie uformowana tektura. Oglądałem wcześniej na YouTube wideo, na którym pewna niezwykle podekscytowana blondynka wyjmowała z pudełek kolejne iMaki, zapamiętałem więc, że pudełko należy położyć poziomo na podłodze, a po otwarciu rozsunąć boczne panele. Gdy moim oczom ukazał się nowy iMac, byłem równie podekscytowany, jak ona!

Szokuje nieco waga opakowania, które okazuje się być cięższe, niż sam komputer. Po wyjęciu iMaca oraz akcesoriów zacząłem nawet sprawdzać, czy na pewno czegoś nie pominąłem. Co tam tyle waży? Może gdzieś kryje się jeszcze jeden iMac? Albo osiem zapasowych klawiatur? Darmowy iPad pro? Okazało się jednak, że to tylko gruba tektura, doskonale zabezpieczająca cenną zawartość przed potencjalnymi nieprzyjemnościami po drodze.

Na forum MacRumors przeczytałem, jakoby nowe iMaki nie były już składane w Chinach, lecz w Tajlandii. Zerknąłem szybko na spód podstawki, gdzie natrafiłem jednak na znajomą etykietę „Made in China” — być może więc zależy to od modelu lub konfiguracji.

Pierwsze wrażenia

Gdy postawiłem iMaca na stole, zauważyłem trzy rzeczy. Po pierwsze, jest niesamowicie cienki, grubość całego komputera jest mniej więcej taka sama, jak grubość zegarka Apple Watch. Powtórzę: komputer ma grubość zegarka. Po drugie, z przodu nowy iMac wygląda lepiej, niż na zdjęciach, a bulwersująca mnie początkowo jasna ramka wokół ekranu stosunkowo nieinwazyjnie wtapia się w otoczenie i nie drażni tak bardzo, jak początkowo myślałem. A po trzecie, nowy iMac najładniej wygląda… z tyłu! Bardzo podoba mi się głęboka, morska zieleń tylnej obudowy.

Biała ramka okazała się doskonale zlewać z białą ścianą za biurkiem, dzięki czemu widzę przed sobą praktycznie sam ekran. Porównując jednak nowego, zielonego iMaca z jego czarno-srebrnym poprzednikiem, nie mogłem początkowo pozbyć się wrażenia, że właśnie zamieniłem profesjonalny komputer na jakąś ozdobę do pokoju. Zdążyłem zapomnieć już o frywolnych kolorach iMaców G3 sprzed dwóch dekad i przyzwyczaiłem się do szarej, aluminiowej powagi.

Grubość, lub raczej cienkość iMaca ma rozmaite konsekwencje. Pierwszą, widoczną już podczas podłączania komputera, jest zewnętrzny zasilacz. Wszystkie wcześniejsze iMaki podłączane były bezpośrednio do gniazdka elektrycznego, zasilacz krył się bowiem gdzieś tam w środku. Tym razem nie mieści się on już w obudowie i musi leżeć osobno pod biurkiem. Można patrzeć na to jako na wadę, da się jednak znaleźć także zalety: komputer mniej się grzeje, a zasilacz łatwiej wymienić w przypadku ewentualnego uszkodzenia.

Do zasilacza wbudowane jest gigabitowe gniazdo Ethernet, dzięki czemu, jeśli zechcemy podłączyć iMaca do sieci przewodowej, na biurku widoczny będzie nadal tylko jeden kabel. Warto jednak pamiętać, że najtańszy model iMaca wyposażony jest standardowo w zasilacz pozbawiony gniazda sieciowego.

Wtyczka zasilacza podłączana jest do iMaca magnetycznie. Obawiałem się, że będzie bardzo łatwa do odłączenia, jak MagSafe znany ze starszych MacBooków, przez co delikatne przesunięcie komputera po biurku mogłoby spowodować utratę zasilania. Na szczęście jednak magnes jest bardzo mocny, a odłączenie wtyczki wymaga dosyć silnego pociągnięcia.

Akcesoria dostarczane wraz z iMakiem utrzymane są w jego kolorze, więc w moim przypadku gładzik, klawiatura, a nawet przewody zasilające oraz kabel USB‑C na Lightning okazały się mieć delikatnie zielony odcień. W pudełku znalazłem również dwie naklejki z jabłkiem — jedną w kolorze zbliżonym do tylnej części obudowy, a drugą w kolorze pasującym do podstawki.

iMac wita użytkownika animowanym napisem „hello”, wyświetlanym najpierw po angielsku, a później w różnych innych językach — w tym także po polsku — na tle dostosowanym do koloru komputera.

Asystent ustawień przeprowadził mnie przez utworzenie konta użytkownika i zalogowanie się do iCloud. Nigdy nie przenoszę danych na nowy komputer przy użyciu funkcji migracji z backupu lub innego Maca — wolę utworzyć nowe konto, a następnie przenieść niezbędne dane ręcznie. Zajmuje to więcej czasu, ale dzięki temu pozbywam się przy okazji rzeczy, których nie potrzebuję, przenosząc wyłącznie to, co istotne. Czuję się trochę jak Will Smith w filmie „Ja, robot”, gdy odmawiał jazdy samochodem autonomicznym i wolał prowadzić ręcznie. Pomocny okazuje się iCloud, dzięki któremu odpada konieczność ręcznej konfiguracji wielu ustawień, chociażby wszystkich kont email, są one bowiem synchronizowane wraz z hasłami, same pojawiają się na nowym komputerze i wystarczy je tylko włączyć.

Od razu podczas tworzenia konta użytkownika zarejestrowałem swój odcisk palca. Touch ID, znany do tej pory z urządzeń mobilnych oraz laptopów trafił nareszcie do Maców stacjonarnych, umożliwiając odblokowywanie ekranu i haseł przy użyciu palca. Wreszcie nie muszę co chwilę ręcznie wpisywać hasła — w większości sytuacji wystarczy przyłożyć palec do czytnika. Wyjątkiem jest samo logowanie się na koncie użytkownika, otwieranie rzeczy przechowywanych w pęku kluczy (haseł i bezpiecznych notatek) oraz modyfikowanie preferencji kont użytkowników, hasło należy bowiem wprowadzić wówczas metodą tradycyjną.

Klawiatura i gładzik 

Zarówno klawiatura, jak i gładzik mają zaokrąglone rogi, przy czym zaokrąglenie to ma taki sam kąt, jak zaokrąglenie rogów samego iMaca. Co więcej, głębokość klawiatury jest taka sama, jak głębokość podstawki iMaca, dzięki czemu klawiatura idealnie się na niej mieści.

Czytnik Touch ID wbudowany jest do klawisza znajdującego się w prawym górnym rogu klawiatury. Poprzednio w tym samym miejscu znajdował się nieużywany od zamierzchłych czasów klawisz wysuwania płyt — archaicznych nośników danych, popularnych jakieś 10‑20 lat temu.

Obecność Touch ID pozwala nie tylko na uwierzytelnianie dostępu do haseł zapamiętanych w Safari czy odblokowywanie ekranu, ale również płacenie przy użyciu Apple Pay. Niestety, witryny obsługujące Apple Pay na komputerze, a nie tylko w aplikacji na telefonie, są cały czas rzadkością. Bolesnym przykładem jest chociażby Allegro: jeśli kupujemy coś na tym portalu przy użyciu aplikacji na iPadzie lub iPhonie, możemy od razu zapłacić przez Apple Pay, jeśli jednak zakupu dokonujemy na komputerze, opcji Apple Pay nie ma — trzeba uciekać się do niewygodnych, archaicznych rozwiązań, takich jak przelewy czy inne nieludzkie przepisywanie kodów BLIK. W tym ostatnim przypadku pomocną rękę podaje funkcja Handoff, dzięki której można skopiować tekst (a więc także kod BLIK) na iPhonie, a następnie wkleić go na Macu, jednakże konieczność zatwierdzania następnie takiej transakcji na telefonie przez ręczne wklepywanie kodu PIN, zamiast używania biometrii, jednoznacznie BLIK-a dyskwalifikuje. Co ciekawe, powodem nie są ograniczenia techniczne, tylko smutne pęta spowijające umysły twórców aplikacji bankowych, błędnie interpretujących słuszną konieczność zwiększania bezpieczeństwa użytkowników. 

Jeśli z iMaca korzysta więcej osób, i każda z nich doda swój odcisk palca, mogą one szybko przełączać się na swoje konta, naciskając po prostu klawisz z Touch ID. Wymaga to jednak po pierwsze włączenia w preferencjach systemowych funkcji szybkiego przełączania użytkowników, a po drugie wcześniejszego zalogowania się przez każdego użytkownika przy użyciu hasła, a następnie pozostawienie konta zalogowanego. Klawisz Touch ID należy wówczas naciskać oczywiście palcem, którego odcisk został zarejestrowany na danym koncie.

Klawisz z czytnikiem Touch ID ma także dodatkową funkcję: wystarczy go nacisnąć, aby natychmiast zablokować ekran. Do tej pory wybierałem w tym celu polecenie menu Apple > Zablokuj ekran lub używałem nieco palcołomnej kombinacji Control-Command-Q. Naciśnięcie tego klawisza wymaga użycia zauważalnie większej siły, niż w przypadku pozostałych klawiszy, dzięki czemu raczej nie naciśniemy go przypadkiem.

Niestety, jeśli decydujemy się na najtańszego iMaca, za przyjemność używania Touch ID musimy zapłacić dodatkowo 250 złotych, ponieważ standardowa klawiatura dołączana do podstawowego modelu nie jest wyposażona w czytnik linii papilarnych.

Interesującą zmianą jest nowa funkcja klawisza F4, który zamiast Launchpada otwiera teraz Spotlight. Z przyzwyczajenia jednak cały czas używam w tym celu kombinacji Command-Spacja. Zastosowania doczekały się także klawisze F5 i F6, uruchamiające odpowiednio dyktowanie oraz tryb Nie przeszkadzać.

Klawisz fn, przy użyciu którego do tej pory można było (zależnie od wyboru dokonanego w preferencjach klawiatury) zmieniać układ klawiszy, otwierać okno wprowadzania emoji lub włączać funkcję dyktowania, a także używać klawiszy funkcyjnych, oznaczony jest obecnie ikoną kuli ziemskiej.

Gładzik, poza kolorem i zaokrąglonymi rogami, nie różni się niczym od poprzednika, albo raczej ja żadnych różnic nie zauważyłem. No, może odrobinę ciszej klika.

Ekran

Obraz jest bardzo ostry — jak to na Retinie. Ekran ma przekątną 23,5‑cala, Apple w swojej witrynie zaokrągla tę wartość do 24 cali, jednak niezależnie od sposobu przedstawiania parametrów, wyświetlacz nowego iMaca ma zauważalnie mniejszą powierzchnię, niż ta, do której przywykłem podczas pracy na modelu 27‑calowym. Celowo piszę o powierzchni, a nie o rozdzielczości, ponieważ w preferencjach systemowych dostępnych jest pięć rozdzielczości skalowanych, z czego najwyższa (nosząca nazwę „więcej miejsca”) jest dokładnie taka sama, jak na moim dotychczasowym komputerze — fizycznie na ekranie mieści się wówczas dokładnie to samo, tylko wszystko jest mniejsze.

Spośród pięciu wspomnianych rozdzielczości skalowanych rzeczywiście używalne są dwie (lub trzy, jeśli uwzględnimy wielbicieli dużego, wyraźnego obrazu). Dwa pierwsze ustawienia od lewej, odpowiadające wizualnie rozdzielczościom 1280×720 oraz 1600×900, przeznaczone są raczej wyłącznie dla osób o bardzo słabym wzroku.

Odpowiednikiem domyślnej rozdzielczości z 27‑calowego iMaca (wizualnie odpowiadającej 2560 pikselom w poziomie i 1440 w pionie) jest wspomniana już opcja „więcej miejsca”, lecz korzystanie z niej na 23,5‑calowym ekranie nie okazało się dla mnie komfortowe. Pozostałem więc przy ustawieniu domyślnym — 2240×1260. W ten sposób przesiadka na nowego iMaca stała się dla mnie równoznaczna z utratą części obszaru roboczego.

Pięć standardowych opcji rozdzielczości skalowanych to nie wszystko, możemy także włączyć inne, w tym pełną, natywną rozdzielczość wyświetlacza. Należy kliknąć w opcję Skalowana, trzymając naciśnięty klawisz Option, a pojawi się lista wszystkich dostępnych rozdzielczości. Natywne 4480×2520 jest jednak raczej tylko ciekawostką, ponieważ elementy interfejsu są wówczas tak małe, że jakakolwiek praca jest praktycznie niemożliwa.

Ciekawym dodatkiem jest znana z iPhone’ów i iPadów funkcja True Tone, która dynamicznie dostosowuje temperaturę barw do światła otoczenia. Nie należy mylić jej z automatycznym regulowaniem jasności — True Tone zmienia punkt bieli i wygląd wszystkich kolorów wyświetlanych na ekranie, aby zapewnić bardziej naturalny obraz. Polecam jej włączenie wszystkim osobom korzystającym jak ja z trybu jasnego, ponieważ wszechobecna biel okien mniej wówczas męczy wzrok, zwłaszcza wieczorami. Po paru dniach korzystania z True Tone zauważyłem, że zapomniałem włączyć używanej przeze mnie wcześniej funkcji Night Shift, ocieplającej kolory po zachodzie słońca. Dzięki True Tone nawet nie odczułem, że jest wyłączona.

Ekran mojego poprzedniego iMaca miał nieco irytującą tendencję do tymczasowego „wypalania” elementów znajdujących się na brzegach.  Po nagłej zmianie obrazu przez jakiś czas widoczny był jeszcze zarys Docka, paska menu oraz ikon umieszczonych mniej więcej do półtora centymetra od krawędzi. Nie było to klasyczne wypalenie obrazu, ponieważ po jakimś czasie zarys ten znikał. Przyjrzałem się uważnie brzegom ekranu nowego iMaca, aby odnotować z ulgą, że taki problem na nim nie występuje.

Niewielka waga iMaca sprawiła, że gdy chciałem przetrzeć ekran, komputer zaczął przesuwać się po biurku. Musiałem przytrzymać go drugą ręką. Należy tu odnotować ze smutkiem, że o ile do starszych iMaców dołączana była czarna ściereczka do czyszczenia ekranu, to w pudełku nowego iMaca jej nie znalazłem.

Dźwięk

Nowy iMac wyposażony jest w sześć głośników — cztery niskotonowe i dwa wysokotonowe. Mam wrażenie, że dźwięk brzmi czyściej, niż na moim poprzednim iMacu, choć są to odczucia dość subiektywne. Na pewno maksymalna możliwa do osiągnięcia głośność jest niższa, jednak w praktyce rzadko kiedy ustawiam ją na więcej, niż połowę.

Na stronie Apple możemy przeczytać, że nowy iMac obsługuje dźwięk przestrzenny w standardzie Dolby Atmos. Rzeczywiście, nieliczne utwory z Apple Music oznaczone logo Dolby brzmią nieco „szerzej”, ale do prawdziwego wrażenia bycia otoczonym przez dźwięki trochę brakuje. Sprawdziłem także kilka testowych nagrań z YouTube — sama „trójwymiarowość” dźwięku na iMacu brzmi z grubsza podobnie do uzyskiwanej na iPhonie 11 trzymanym jakieś 20 cm od twarzy. Da się ją usłyszeć, ale nie wbija jakoś przesadnie w fotel.

Do iMaca wbudowane są trzy mikrofony, zdaniem Apple „jakości studyjnej”, cokolwiek to znaczy. Rzeczywiście, rejestrowany dźwięk okazuje się mieć lepszą jakość, niż na iMacu z 2015 roku (z systemem dwóch mikrofonów) — tam słyszalny był dziwny, dudniący pogłos, zmuszający do używania mikrofonu na USB lub mikrofonów w AirPodach, tutaj natomiast dźwięk jest bardziej czysty.

Kamera

Jakość obrazu rejestrowanego przez wbudowaną kamerę jest znacznie wyższa, niż na iMacu z 2015 roku. Nic dziwnego, ponieważ (nareszcie!) jest to kamera o rozdzielczości 1080p, a obraz jest na bieżąco poprawiany przez procesor sygnału obrazu, stanowiący część układu M1. Nadal jednak brakuje chociażby autofokusa. Przypomnę, że zewnętrzna kamera iSight na FireWire, produkowana przez Apple prawie 20 lat temu, taką funkcję miała. Ma ją również kamera znajdująca się w każdym iPhonie od czasów wydanego w 2008 roku modelu 3GS. Sceptycy mogą zapytać: ale dlaczego, komu to potrzebne? Odpowiadam więc — na przykład każdemu, kto chce pokazać jakąś odręczną notatkę podczas rozmowy wideo.

Rozczarowuje również brak funkcji Centrum uwagi, wprowadzonej w najnowszym iPadzie pro, czyli „podążania” kamery za wykrytymi osobami w trakcie rozmów wideo.

Oto przykładowa klatka z kamery 720p w moim poprzednim iMacu:

A oto podobny obraz zarejestrowany w tych samych warunkach oświetleniowych przez nowego iMaca:

Jasność i odwzorowanie szczegółów są dużo lepsze na nowym iMacu, ale jeśli chodzi o same kolory, to bliższe rzeczywistości jest jednak pierwsze zdjęcie.

Gniazda

W zależności od modelu iMaca mamy do dyspozycji albo tylko dwa gniazda Thunderbolt / USB 4, albo dwa gniazda Thunderbolt / USB 4 oraz dwa zwykłe gniazda USB‑C. W obu przypadkach jest to stosunkowo mało, jak na komputer stacjonarny. Brakuje też slotu na kartę SD.

W poprzednim iMacu miałem do dyspozycji to:

Natomiast mój nowy iMac oferuje to:

Patrząc na rząd gniazd USB‑C znów nie sposób uniknąć skojarzeń z pierwszymi iMacami G3 sprzed ponad 20 lat. Wtedy też Apple zdecydowało się na odważny krok, polegający na rezygnacji z używanych wówczas portów IDE, SCSI, ADB czy Centronics (ktoś je jeszcze dziś pamięta?) i zastąpieniu ich gniazdami nieśmiało zyskującego popularność standardu USB, co dodatkowo przyczyniło się do jego upowszechnienia.

Na zamieszczonym powyżej zdjęciu nie widać gniazda audio, znajduje się ono bowiem na krawędzi komputera. Jeśli więc zechcemy do naszego nowego, pięknego iMaca podłączyć głośniki zewnętrzne, będzie to wyglądało tak:

Powyższa fotografia może stanowić niezawodny test wykrywający stopień stężenia applofanbojstwa w płynie mózgowo-rdzeniowym. Jeśli ktoś podejmuje próbę obrony tego rozwiązania — nie ma dla tej osoby ratunku. Tak, rozumiem, że grubość komputera jest mniejsza, niż długość wtyczki jack. Tak, rozumiem, że wbudowane głośniki są poprawne. Tak, wiem, że można kupić przejściówkę z USB‑C na jacka. Tak, rozumiem, że istnieją głośniki bezprzewodowe i może nawet czasem działają bez rzucającego się w uszy opóźnienia. Ale nie, żadne z tych wyjaśnień nie usprawiedliwia kabla zwisającego z boku. On sobie może tak zwisać na samodzielnie złożonym w piwnicy pececie, przeplatając się z przewodem zewnętrznej anteny Wi‑Fi oraz nonszalancko przyklejonym do obudowy czarną taśmą przedłużaczem USB‑C, a nie na komputerze all-in-one, zaprojektowanym w słonecznej Kalifornii przez firmę znaną kiedyś z obsesyjnej wręcz troski o najdrobniejsze szczegóły.

Jedynym w miarę sensownym zastosowaniem bocznego jacka może być podłączanie starożytnych słuchawek na kablu, jeśli ktoś z nieznanych przyczyn nie ma jeszcze AirPodów, tylko woli nostalgicznie korzystać ze sprzętu retro.

Mimo uciążliwości związanych z koniecznością używania przejściówek, uważam, że zastosowanie wyłącznie gniazd USB‑C to właściwa decyzja. Im szybciej mini USB, mikro USB oraz zwykłe USB zostanie zastąpione jednym, wygodnym USB‑C, tym lepiej. Przecież to, z czym mamy do czynienia obecnie, to jakieś szkodliwe zwyrodnienie. Chcę naładować Kindle’a? Potrzebuję kabla micro-USB. Chcę podłączyć skaner? Muszę mieć kabel mini-USB. Dysk zewnętrzny 2,5 cala? Kabel micro-USB 3.0, ten z szeroką wtyczką. Dysk zewnętrzny 3,5 cala? Kabel USB typu B, z kwadratową wtyczką.

A to nie koniec problemów! Zgniłą wisienką na tym niesmacznym torcie jest smutny fakt, że każdą wtyczkę USB trzeba podłączać w trzech próbach. Za pierwszym razem nie pasuje, należy ją obrócić, wtedy również nie pasuje, znów należy ją obrócić — i dopiero wtedy pasuje. Podobnie jak mechanika kwantowa, ta specyfika działania USB wymyka się zdroworozsądkowemu podejściu, została jednak wielokrotnie potwierdzona empirycznie. Wtyczka USB‑C natomiast pasuje za pierwszym razem, niezależnie od jej ułożenia.

Niestety, w okresie przejściowym trzeba przygotować się na dodatkowe wydatki oraz inne niespodzianki. Podłączenie dysku ze złączem Thunderbolt 2 wymagało zakupu przejściówki, o istnieniu której nie miał pojęcia miły pracownik krakowskiego iSpota (wydawał się również nieco sceptycznie nastawiony do samego istnienia dysków ze złączem Thunderbolt 2), podczas gdy jest ona produkowana przez firmę Apple i dostępna w oficjalnym sklepie internetowym. Za 250 zł. Wygląda tak:

Rozczarowała mnie nieco firma Logitech. Okazało się, że Unifying Receiver, czyli odbiornik na USB, który umożliwia korzystanie z myszy bezprzewodowej, nie jest dostępny w wersji ze złączem USB‑C, co oznaczało konieczność zakupu kolejnej przejściówki. Co prawda mysz może łączyć się z iMakiem przez Bluetooth, jednak w takiej sytuacji ruchy wskaźnika są mniej płynne, niż w przypadku użycia specjalnego odbiornika sprzętowego.

Do iMaca można podłączyć dowolny dysk z wtyczką USB-C (a przy użyciu przejściówki — również dyski ze starszą wtyczką USB 3.0), jeśli jednak chcemy na dysku zewnętrznym zainstalować system, powinien być to dysk Thunderbolt 3, ponieważ bywają podobno problemy z instalacją systemu na zwykłych dyskach USB‑C. Ja zdecydowałem się na Samsunga Portable X5:

Jest to bardzo szybki dysk zewnętrzny, korzystający z protokołu NVMe. Protokół ten zapewniają teoretyczną szybkość przesyłania danych nawet do tysięcy megabajtów na sekundę, zależnie od użytego interfejsu, podczas gdy dyski SATA ograniczone są do zaledwie około 550 MB/s. Oznacza to, że dysk zewnętrzny NVMe może mieć osiągi porównywalne z wbudowanym.

Dysk

Zanim przejdziemy do omawiania dysku wbudowanego do iMaca, ponarzekam chwilę na pewne wyjątkowo irytujące mnie nieporozumienie, jakim jest błędne określanie przestrzeni dyskowej, pamięci masowej, czyli po prostu miejsca na dysku, terminem „pamięć”. To szkodliwe pomieszanie pojęć widoczne jest nie tylko na każdym kroku w systemie Windows, ale także na różnych forach internetowych czy nawet w niektórych komunikatach systemu iOS. Zaciera to w świadomości użytkowników niezwykle ważną różnicę między pamięcią RAM i przestrzenią dyskową. Pamiętajmy, że np. telefon nie ma „128 gigabajtów pamięci”. Chodzi o miejsce na dysku, natomiast pamięci RAM jest w nim jednak znacznie mniej — i jest to zupełnie inny parametr.

W tej części nie będziemy pochylać się nad pamięcią RAM, tylko nad pojemnością dysku iMaca. Model podstawowy wyposażony jest w dysk o pojemności… przepraszam, dyszczek o pojemnostce 256 GB. Przypominam, że mówimy tu o komputerze, do tego stacjonarnym, a nie o telefonie (taki iPhone 12 Pro ma pamięć masową od 128 do 512 GB). Za dysk oferujący nieurągającą zdrowemu rozsądkowi ilość miejsca należy dopłacić od dwóch (1 TB) do trzech tysięcy złotych (2 TB).

Oczywiście „właściwa” pojemność dysku zależy od zakładanych zastosowań sprzętu. Moi rodzice używają od lat starego iMaca z dyskiem SSD o pojemności 256 GB, na którym nadal jest mnóstwo gigabajtów wolnego miejsca — ale najbardziej ambitnym zadaniem, przed jakim staje ów sprzęt, jest wyświetlanie witryny wiodącego polskiego portalu informacyjnego lub przepisu na pyszne pierogi z bobem. Podstawowy model iMaca kierowany jest najprawdopodobniej do osób tego typu — korzystających z komputera sporadycznie i nie zaprzęgających go do żadnych ambitnych zadań.

Standardowy dyszczuś o malusieńkiej pojemniusi wystarczyć może także nieszczęśnikom dotkniętym pewną straszliwą chorobą, przed którą najwyraźniej nie chronią ani maseczki, ani szczepionki, w literaturze przedmiotu znaną jako prochmuryzm ostry. Objawem jest przechowywanie wszystkich ważnych plików na cudzych komputerach, z niezrozumiałych powodów określanych mianem „chmury”, co wiąże się z koniecznością uzyskiwania dostępu do nich przez sieć, jak również w praktyce oddaje całą ich zawartość w ręce właściciela owej „chmury”, który obiecuje, że dane są zaszyfrowane, on nie ma do nich dostępu (chyba że na prośbę organów ścigania, ale „uczciwy człowiek nie ma przecież nic do ukrycia”), natomiast jeśli dane ulegną uszkodzeniu, to nie bierze żadnej odpowiedzialności — użytkownik powinien był zrobić sobie backup. Na lokalnym, dużym dysku.

Na pocieszenie, wbudowany dysk jest bardzo szybki. Oto wyniki testu:

 

Dla porównania, tak wyglądała szybkość dysku SSD w moim dotychczasowym iMacu — odczyt sekwencyjny zbliża się tu do teoretycznej maksymalnej przepustowości interfejsu SATA III, wynoszącej 600 MB/s:

Natomiast wspomniany przeze mnie wcześniej dysk zewnętrzny NVMe na Thunderbolt 3 prezentuje się tak:

Dziwną różnicę widać jednak w przypadku pomiarów odczytu i zapisu danych w losowej kolejności (RND4K), z których wynika, że w takiej sytuacji powolny dysk na SATA jest… szybszy zarówno od dysku w układzie M1, jak i od dysku NVMe. Może wynika to ze specyfiki testu? Wielkości bloków? Pamięci podręcznej?

Oprogramowanie sprzętowe

Na Macach z procesorem Intel przebiegiem rozruchu komputera sterowało oprogramowanie sprzętowe. Można było ustawić „hasło oprogramowania sprzętowego”, bez wprowadzenia którego nie dało się wybrać innego dysku do uruchomienia z niego systemu. Na Macach z układem M1 sytuacja wygląda inaczej — przebiegiem rozruchu steruje tu bowiem oprogramowanie wczytywane z ukrytej partycji na wbudowanym dysku SSD.

Co to oznacza? Użytkownicy starszych Maców mogli trzymać sobie w szufladzie dysk z uruchamialną kopią systemu, który zawsze umożliwiał odzyskanie kontroli nad komputerem w przypadku problemów. W skrajnych przypadkach komputery te mogły działać całkowicie pozbawione dysku wewnętrznego! Maki z układem M1 nie pozwalają na takie szaleństwa. Uszkodzenie dysku wewnętrznego, zarówno sprzętowe, jak i programowe, uniemożliwia uruchomienie komputera nawet wtedy, gdy posiadamy działający system na dysku zewnętrznym. Jeśli usunięte zostaną lub uszkodzone wszystkie ukryte partycje, jedynym ratunkiem będzie fizyczne podłączenie drugiego Maca z uruchomioną na nim aplikacją Apple Configurator 2 oraz odtworzenie owych ukrytych partycji na dysku wewnętrznym.

Na pocieszenie jednak dodam, że uszkodzenie tych ukrytych partycji jest bardzo trudne. Nie są one w ogóle widoczne z poziomu Narzędzia dyskowego, użytkownik nie może ich usunąć przypadkowo.

Inną ważną cechą Maców z układem Apple są „zasady ochrony”, czyli ustawienia dotyczące zabezpieczeń. W sieci krąży opinia, jakoby uruchamianie starszego systemu, niż zainstalowany na dysku wewnętrznym (na przykład z dysku zewnętrznego lub osobnego woluminu na dysku wewnętrznym) wymagało obniżenia zasad ochrony. Okazuje się jednak, że nie jest to prawda — przy ustawieniu „Pełna ochrona” nadal działa uruchamianie starszych wersji systemu Big Sur: mając zainstalowaną wersję 11.5.2 bez problemu uruchamiam wersję 11.4. Obniżenie zasad ochrony może być natomiast niezbędne w przypadku instalacji oprogramowania zawierającego starsze rozszerzenia jądra, na przykład dawno nieaktualizowanych przed producenta sterowników urządzeń. Modyfikowanie zasad ochrony Maca możliwe jest wyłącznie w trybie odzyskiwania.

Tryb odzyskiwania

Skoro już wspomniałem o trybie odzyskiwania, warto pochylić się nad kolejną różnicą w stosunku do Maców z Intelem. Nie działa już przytrzymanie klawisza Option podczas uruchamiania Maca, która to czynność, dla przypomnienia, wyświetlała ikony wszystkich dysków, z których można było uruchomić system, w tym ikonę partycji odzyskiwania. Nie są obsługiwane również inne skróty dostępne dawniej w trakcie uruchamiania, takie jak Command-R (uruchomienie w trybie odzyskiwania), Command-Option-P-R (wyzerowanie pamięci PRAM), Command-V (wyświetlanie komunikatów podczas uruchamiania), Command-S (uruchomienie w trybie pojedynczego użytkownika) czy Shift (uruchomienie w trybie bezpieczeństwa).

Na Macu z układem M1 procedura wygląda inaczej. Najpierw należy wyłączyć komputer, a następnie nacisnąć i przytrzymać przycisk zasilania, aż na ekranie pojawi się napis „Loading startup options”. Wtedy puszczamy przycisk, a po chwili pojawią się ikony dysków z uruchamialnymi systemami oraz ikona Opcje. 

Możemy teraz nacisnąć klawisze Command-D, aby uruchomić wbudowaną diagnostykę Maca, albo zaznaczyć ikonę Opcje i kliknąć w Dalej, aby przejść do trybu odzyskiwania. Tryb ten różni się wewnętrznie od trybu odzyskiwania na Macach z Intelem, jest to bowiem „1 True Recovery”, w skrócie 1TR — jedna, osobna partycja z systemem odzyskiwania, podczas gdy na Macach z Intelem mogło być ich potencjalnie wiele, ponieważ partycja odzyskiwania tworzona była w ramach każdej grupy woluminów zawierających system. Obecnie jest ona oddzielona od partycji systemowych.

1TR umożliwia, podobnie jak na Macach z Intelem, wymazanie dysku, ponowne zainstalowanie systemu, odtworzenie danych z backupu Time Machine, a także grzebanie przy użyciu Terminala. W trybie tym można również zmienić zasady ochrony Maca. Ustawienia te dotyczą nie tyle całego komputera, ile poszczególnych dysków (partycji z uruchamialnym systemem), a wprowadzanie zmian wymaga podania hasła użytkownika z uprawnieniami administratora.

Podczas uaktualniania systemu automatycznie tworzona jest nowa partycja odzyskiwania, a dotychczasowa staje się partycją zapasową. Dzięki temu zawsze (lub raczej po zainstalowaniu pierwszego uaktualnienia) mamy do dyspozycji dodatkowy, zapasowy tryb odzyskiwania, którego można użyć, gdyby okazało się, że standardowy z jakiś przyczyn nie działa. Jego uruchomienie następuje po włączeniu Maca i dwukrotnym kliknięciu przyciskiem zasilania. Inaczej mówiąc: naciskamy przycisk zasilania, aby włączyć Maca, następnie puszczamy go na mgnienie oka, po czym naciskamy ponownie i trzymamy, aż pojawi się komunikat „Loading startup options”. Sposób naciśnięcia można przyrównać do dwukrotnego kliknięcia przyciskiem myszy, tylko zamiast niego klikamy przyciskiem zasilania, a drugie kliknięcie musi zostać przedłużone (nie puszczamy przycisku). W trybie tym można wykonywać te same czynności, co w przypadku standardowego trybu odzyskiwania, z jedną różnicą: nie da się zmienić zasad ochrony.

FileVault

Podczas pierwszego konfigurowania iMaca Asystent ustawień zaproponował mi włączenie funkcji FileVault, szyfrującej zawartość dysku przy użyciu hasła logowania. Zgodziłem się. W przeciwieństwie do starszych Maców z procesorem Intel (za wyjątkiem późnych modeli wyposażonych w układ zabezpieczający Apple T2), zawartość dysku nowych Maców szyfrowana jest zawsze — niezależnie od tego, czy użytkownik włączy funkcję FileVault. Układ M1 zawiera sprzętowy moduł szyfrujący i odszyfrowujący dane bez opóźnień, nie trzeba więc się martwić jakimkolwiek spadkiem wydajności dysku.

Co w takim razie zmienia włączenie FileVault? Dwie podstawowe rzeczy. Po pierwsze, hasło logowania użytkownika staje się częścią klucza odszyfrowującego zawartość dysku, podanie go więc staje się niezbędne, aby uzyskać do nich dostęp po uruchomieniu komputera w trybie odzyskiwania. Po drugie, gdy włączony jest FileVault, nie można włączyć automatycznego logowania użytkownika — co nie miałoby w sumie sensu, po co bowiem blokować dostęp do danych, skoro każdy mógłby w dowolnej chwili go uzyskać, po prostu ponownie uruchamiając Maca?

Pamięć RAM

Jak wspomniałem już na samym początku, pamięć RAM jest wlutowana tuż obok procesora i stanowi część układu M1. Ważną różnicą w stosunku do dotychczasowych rozwiązań, oprócz oczywiście braku możliwości rozszerzenia tejże pamięci, jest specyfika dostępu do niej — poszczególne elementy układu M1, takie jak procesor, procesor graficzny czy wspomagający uczenie maszynowe moduł Neural Engine, mogą odwoływać się do tych samych danych w pamięci RAM bez konieczności ich kopiowania.

Wyobraźmy sobie jakąś hipotetyczną kartę graficzną. Jak każda szanująca się karta graficzna, ta też wyposażona jest w pamięć RAM. Żeby nasza wyimaginowana karta mogła wykonywać swą pracę, czyli np. wyświetlać 60 razy na sekundę kolejne klatki animacji przedstawiającej wiedźmina Geralta atakującego potwory lub przeprowadzać żmudne obliczenia łączące łańcuch bloków Bitcoina, odpowiednie dane (wiedźmin, potwory, skróty kryptograficzne…) muszą najpierw zostać przesłane do pamięci tejże karty. Jeśli jest to odrębna karta graficzna, dane te są przepychane przez złącze PCIe. Jeśli jest to karta zintegrowana, korzystająca z części pamięci RAM (jak np. Intel Iris w poprzednich Macach mini), dane dla niej nadal muszą zostać skopiowane z obszaru dostępnego dla procesora do obszaru dostępnego dla karty.

W przypadku układu M1 procesor graficzny ma dostęp do całego obszaru pamięci RAM (pełnych 8 lub 16 GB), dzięki czemu żadnych danych nie trzeba nigdzie kopiować. Zapewnia to po pierwsze znacznie szybsze działanie, a po drugie zmniejsza zapotrzebowanie na pamięć w porównaniu z innymi Macami ze zintegrowaną kartą graficzną.

Apple określa tę technologię mianem Unified Memory. Niektórzy mogą w tym momencie zaprotestować, że to nic nowego, ponieważ NVIDIA już parę lat temu wprowadziła mechanizm Unified Memory do swoich kart graficznych. Technologia Apple jednak znacząco się różni: w układzie M1 te same dane w pamięci są rzeczywiście fizycznie dostępne dla różnych podzespołów, podczas gdy Unified Memory w wykonaniu NVIDII to jedynie ułatwienie dla programistów, ponieważ dane nadal muszą być kopiowane, tyle że kopiowanie to przebiega w tle.

Podczas zakupu iMaca trzeba zdecydować, ile pamięci RAM chcemy: tylko 8 GB, czy zaledwie 16 GB. Nie można obecnie kupić komputera z układem M1 wyposażonego w więcej pamięci RAM — 16 GB to ilość maksymalna. Jak widać na powyższym zrzucie ekranu, nawet w przypadku owej maksymalnej ilości pamięci czasami zaczyna jej brakować i tworzona jest tzw. „pamięć wymiany”, czyli plik na dysku, w którym tymczasowo przechowywane są nadmiarowe dane. Dzięki temu, że dysk jest bardzo szybki, nie powoduje to jednak zauważalnego spadku wydajności, który wiele lat temu był zmorą użytkowników korzystających z powolnych dysków talerzowych.

Jeśli ktoś stoi przed smutną, wymuszoną ekonomicznie decyzją, czy swe ciężko zarobione środki finansowe przeznaczyć na dysk, czy na pamięć RAM, zaoferuję za darmo pewną sugestię do przemyślenia: o ile do iMaca można przecież podłączyć dysk zewnętrzny na Thunderbolt 3, a w przypadku dysków NVMe uzyskać nawet szybkość nie tak bardzo niższą od oferowanej przez ten wbudowany, to ilości RAM-u nie da się zwiększyć w absolutnie żaden sposób. Już do końca naszego związku z iMakiem zostajemy z tym, na co pochopnie zdecydowaliśmy się przy zakupie.

Szybkość

Mimo że mój dotychczasowy komputer miał już ponad 5 lat, nie narzekałem na jego szybkość. Nowy iMac pozytywnie mnie jednak zaskoczył, a w niektórych momentach wręcz zaszokował. Różnica widoczna jest gołym okiem: zacinające się na starszym iMacu, nieprawidłowo skonstruowane strony internetowe, takie jak Reddit czy Facebook, tu przewijają się bez problemów, kompilacja kodu przebiega znacznie szybciej, na przykład ten sam projekt kompilujący się na iMacu z Intelem przez 12 minut, na iMacu z M1 był gotowy po… 4 minutach. Nawet zmiana rozdzielczości następuje natychmiastowo, bez sekundowego opóźnienia na zmianę ułożenia okien. Jest po prostu płynnie, i to naprawdę daje się odczuć podczas obsługi. Ale w sumie… dlaczego? Otóż Maki z układem M1 są rzeczywiście bardzo szybkie, ale nie aż tak, jak się wydaje. One potrafią też w przekonywujący sposób udawać!

W przeciwieństwie do obecnych w moim poprzednim iMacu równoprawnych czterech rdzeni procesora Intel i5, procesor w układzie M1 ma łącznie osiem rdzeni — cztery wolne, ale zużywające mniej energii, więc chłodniejsze (noszące nazwę Icestorm, a w Monitorze aktywności oznaczone etykietą „Efektywność”) oraz cztery niezwykle szybkie, ale wymagające więcej energii i generujące więcej ciepła (Firestorm, w Monitorze aktywności oznaczone etykietą „Wydajność”). Aplikacje w systemie macOS mogą określać priorytet wykonywanych czynności, aby zapewniać płynniejszą pracę, na przykład operacja kopiowania plików lub konwertowania wideo może mieć niższy priorytet, bo i tak ma być wykonywana dość długo w tle, natomiast operacje wymagające natychmiastowej reakcji, na przykład związane z obsługą interfejsu użytkownika, mogą mieć najwyższy priorytet.

Interesująca jest jednak różnica, z jaką system traktuje te operacje na Macach o różnej architekturze. W przypadku procesora Intel wykonywaniem danej operacji mogą zajmować się wszystkie dostępne rdzenie. W przypadku układu M1 operacja o niższym priorytecie przydzielana jest tylko powolnym rdzeniom Icestorm, podczas gdy rdzenie Firestorm czekają spokojnie na swoją kolej. Dzięki temu operacje związane z obsługą interfejsu wydają się działać natychmiast, ponieważ zawsze mogą być wykonane przez bezczynne wówczas rdzenie Firestorm — użytkownik ma wrażenie, że jego komputer reaguje praktycznie od razu, a w każdym razie mniej ślamazarnie, niż Mac z procesorem Intel, choćby nawet oba w tle wykonywały backup, analizę zdjęć oraz indeksowanie plików.

Inaczej mówiąc: na Macu z Intelem system stara się wykonać każdą operację jak najszybciej, angażując do tego, w miarę możliwości, wszystkie dostępne rdzenie procesora. Na Macu z M1 system stara się wykonywać czasochłonne operacje… powoli, ale przy jak najmniejszym zużyciu energii, pozostawiając szybsze rdzenie procesora nieużywane, gotowe do obsługi ewentualnych innych zadań o wyższym priorytecie. 

Można zadać sobie pytanie, co by było, gdyby podobną optymalizację zastosować na Macu z Intelem, dzieląc arbitralnie rdzenie na te przeznaczone do zadań działających w tle i te obsługujące zadania wymagające natychmiastowej reakcji. Prawdopodobnie uzyskalibyśmy nieco wolniejszą pracę komputera, ale jednocześnie szybsze reakcje na działania użytkownika.

Oczywiście ten trick zapewniający wrażenie płynniejszego działania to jedynie dodatek. Rdzenie Firestorm rzeczywiście są bardzo szybkie, zwłaszcza biorąc pod uwagę dość niskie taktowanie, wynoszące do 3,2 GHz (rdzenie Icestorm osiągają maksymalnie 2,06 Ghz). Skąd więc bierze się ta szybkość? 

Każdy współczesny procesor, niezależnie od tego, czy wyprodukowała go firma Intel, AMD czy Apple, zawiera dekoder, przy użyciu którego zestaw kolejnych poleceń maszynowych tłumaczony jest na tzw. mikropolecenia — najprostsze czynności, które procesor następnie wykonuje, w miarę możliwości często równolegle. Obecnie dostępne na rynku procesory Intela i AMD wyposażone są w maksymalnie 4 dekodery, podczas gdy M1 ma ich aż 8, co oznacza dwukrotnie większą szybkość przetwarzania poleceń bez konieczności zwiększania taktowania procesora, a więc bez podwyższania jego temperatury. Pozwala na to specyfika zestawu instrukcji ARM, mają one bowiem zawsze dokładnie cztery bajty, co ułatwia ich szybkie dekodowanie, podczas gdy procesory zgodne ze standardem x86 muszą męczyć się przetwarzaniem instrukcji o różnej długości — od jednego do piętnastu bajtów.

Na ostateczną szybkość działania mają także wpływ dodatkowe komponenty układu M1, oferujące między innymi sprzętowe kodowanie i dekodowanie wideo w formacie H.264, co usprawnia eksportowanie wideo z iMovie, czy Neural Engine, wspomagający uczenie maszynowe i używany przez Pixelmatora Pro.

Rosetta 2

Zachwyt nad szybkością nie może obyć się bez zwrócenia uwagi na Rosettę, a raczej Rosettę 2. Jest to udostępniane przez Apple oprogramowanie, które tłumaczy kod przeznaczony dla procesorów Intel na kod zrozumiały dla procesorów ARM, dzięki czemu na nowych Macach z układem M1 działają także starsze aplikacje, które nie zostały jeszcze dostosowane do nowego sprzętu.

Rosettę 1, wtedy jeszcze bez numerka przy nazwie, pamiętają wszyscy użytkownicy Maców sprzed 15 lat, kiedy firma przechodziła z procesorów PowerPC na procesory Intela. Co ciekawe, jednym z powodów przejścia była wówczas lepsza wydajność energetyczna — wtedy to procesory Intela stanowiły chłodną i szybką alternatywę dla grzejących się, powolnych procesorów PowerPC. Dzięki Rosettcie użytkownicy nie musieli wówczas martwić się o dostępność oprogramowania dla nowych Maców.

Rosetta 2 nie jest zainstalowana domyślnie. System proponuje jej pobranie i instalację w momencie pierwszego uruchomienia dowolnej aplikacji skompilowanej pod Intela. W moim przypadku był to… sterownik do myszy Logitech. Można także wymusić ręczną instalację Rosetty przy użyciu Terminala, używając następującego polecenia:

/usr/sbin/softwareupdate --install-rosetta

Rosetta tłumaczy aplikacje podczas ich pierwszego uruchamiania. Generalnie oznacza to, że pierwsze otwarcie aplikacji dla Intela może zająć kilkanaście sekund, później jednak aplikacje te powinny otwierać się od razu. Istnieją jednak wyjątki, smutnym przykładem jest napisany w Javie Cyberduck, którego każde uruchomienie na iMacu z M1 wiąże się z irytującą koniecznością odczekania około 5 sekund.

Większość aplikacji działa bez problemów. Wyjątkiem okazał się Unison, stary klient Usenetu, który co prawda uruchamia się, ale niespodziewanie kończy pracę po wykonaniu praktycznie dowolnej czynności, chociażby takiej, jak zaznaczenie grupy lub wpisu. Nie działa również PYM Player 7 — Rosetta nie do końca dała sobie radę z MPlayerem — na szczęście prace nad nową, stuprocentowo natywną wersją cały czas trwają i będzie ona dostępna jeszcze w tym roku.

Nienatywny sterownik Logitecha na razie odinstalowałem. Mysz może działać bez niego, zapewnia on jednak dwie dodatkowe funkcje: przypisywanie rozmaitych czynności do dodatkowych przycisków oraz wyświetlanie ostrzeżeń przed rozładowaniem baterii. Funkcje przycisków zmieniłem przy użyciu shareware’owej aplikacji SteerMouse (kosztowała 20 dolarów, ale jest natywna i ma różne fajne funkcje, pozwala na przykład precyzyjnie regulować głośność pokrętłem myszy), natomiast bateria niestety rozładowuje się ukradkiem.

Gry

Nie mogłem się powstrzymać — musiałem sprawdzić, jak na nowym iMacu będą działały gry. Mam tu na myśli prawdziwe gry, a nie apki z systemów iOS i iPadOS, służące do wyświetlania reklam oraz mające na celu nakłonienie odbiorcy do regularnego, kompulsywnego wykonywania tych samych czynności oraz ciągłego dokupywania jakiś „monet” czy innych „owoców”.

Na poprzednim iMacu miałem osobną partycję z systemem Windows 10, zainstalowanym przy użyciu Asystenta Boot Camp, dzięki czemu mogłem natywnie uruchamiać interesujące mnie gry. Odmienna architektura procesora w nowym iMacu sprawia, że instalacja Windows 10 nie jest już możliwa. Na szczęście istnieje CrossOver — aplikacja umożliwiająca uruchamianie na Macu programów przeznaczonych dla systemu Windows bez konieczności instalowania tego systemu. Przyjemność ta kosztuje 50 dolarów, choć jak dobrze poszukać, to można znaleźć rozmaite kody rabatowe, obniżające cenę nawet o 30%.

Na pierwszy ogień poszedł Wiedźmin 3. Po zainstalowaniu CrossOver ucieszyłem się, że aplikacja ta oferuje wstępnie przygotowaną konfigurację do instalacji wspomnianej gry. Niestety, moja radość szybko znikła, ponieważ konfiguracja dostosowana jest do instalacji Wiedźmina przez Steam, natomiast ja kupiłem tę grę na GOG‑u, więc musiałem przeprowadzić instalację ręcznie.

Przy standardowych ustawieniach gra nie tylko nie osiąga 60 klatek na sekundę, ale wręcz co chwilę irytująco się zacina. Wentylatory szaleją, a iMac rozgrzewa się tak, że chwilami ledwo można go dotknąć. Nic dziwnego, ponieważ mamy tu do czynienia z podwójną emulacją — nie tylko na poziomie systemu i API, ale także samego procesora.

Po obniżeniu rozdzielczości do 1280×720 i wybraniu średnich detali gra zaczyna działać płynnie, czyli w 60 klatkach na sekundę. Taka rozdzielczość to jednak nie jest jakość, jakiej wypadałoby oczekiwać po dość drogim sprzęcie z 2021 roku.

Niestety, niezależnie od ustawień, co jakiś czas pojawiają się błędy, na przykład nasz bohater zaczyna wyglądać tak:

Gorzej — atakujące go potwory stają się czasem niewidzialne, co znacząco utrudnia walkę:

W pierwszej sytuacji zwykle pomaga ponowne uruchomienie gry. W drugiej… no cóż, trzeba walczyć na oślep. Praca wiedźmina to ciężki kawałek chleba.

Podczas grzebania w ustawieniach warto też zwrócić uwagę, aby nie włączyć nieopatrznie opcji NVIDIA HairWorks, ponieważ wtedy Wiedźmin 3 przestanie działać. Nie należy także ustawiać Ambient occulsion na HBAO+, ponieważ obraz staje się zbyt ciemny.

Druga część Wiedźmina nie uruchamia się w ogóle, nie pojawia się nawet pierwsze okno z wyborem ustawień.

Specjalne miejsce w mym sercu ma Deus Ex, wersja oryginalna z 2000 roku — ta z budynkiem WTC wysadzonym przez terrorystów, szczepionką przeciwko tajemniczej chorobie, rosnącą potęgą korporacji, straszliwą zależnością ludzi od technologii, modyfikacjami genetycznymi, ukrywanymi faktami, spiskiem tajemniczych grup dążących do przejęcia władzy nad światem oraz podstępnym zawieszeniem swobód obywatelskich pod pretekstem sfabrykowanego zagrożenia.

Tak, cały czas mówię o fikcyjnej fabule gry komputerowej, nie o aktualnej sytuacji na świecie.

Gra ma ponad 20 lat, więc nie spodziewałem się jakiś większych wydajnościowych kłopotów, a już na pewno nie byłem gotowy na taką tragedię. Niezależnie od zastosowanych ustawień gra jest nie do użytku, odświeżanie spada tak na oko poniżej 10 klatek, grać się praktycznie nie da.

Ciekawa sytuacja jest z klasycznymi grami Valve, czyli całą serią Half-Life oraz obiema częściami Portala. Istnieją ich natywne wersje na Maca, lecz są one 32-bitowe, więc począwszy od systemu macOS Catalina nie można ich uruchomić nawet na Macu z procesorem Intel. Jednak dzięki CrossOver można używać wersji przeznaczonych dla systemu Windows! Half Life 2 domyślnie wybiera najwyższe ustawienia i działa płynnie. Jednak tu też pojawiły się drobne problemy — napisy są poszarpane, a na środku ekranu cały czas widoczny jest wskaźnik myszy.

W ogóle nie działają rozmaite gry PopCap Games, np. sympatyczne Peggle Deluxe. Nie udało mi się także uruchomić Giana Sisters: Twisted Dreams. Prawie udało mi się zagrać w Zuma’s Revenge, niestety drobna zmiana w ustawieniach gry sprawiła, że ekran stał się czarny. Straciłem cierpliwość.

Przygotowując się do przesiadki na M1, pod koniec zeszłego roku złożyłem sobie „stację gamingową” — peceta wyposażonego w procesor AMD Ryzen 5 3600X i kartę graficzną RTX 2070 Super — co gorąco polecam każdemu, kto myśli o pozbyciu się Maca z Intelem. Niestety, wraz z porzuceniem przez Apple procesorów Intela czasy grania na Macu dobiegły końca.

Niewykluczone jednak, że za kilka lat, gdy na rynku pojawi się więcej Maców z układem M1 lub jego kolejnymi wersjami, sytuacja ulegnie zmianie. Zwróćmy uwagę, że do tej pory podstawowe modele Maców wyposażone były, bardzo delikatnie mówiąc, w stosunkowo kiepskie układy graficzne. Maki z układem M1 — MacBook Air, MacBook Pro oraz iMac — zastępujące przecież MacBooki z kartą Intel Iris Plus czy iMaki z Radeonem 555x, mają całkiem niezły procesor graficzny, lepszy wydajnościowo od GTX 1050ti przy jednoczesnym znacznie mniejszym zużyciu prądu, a to jest dopiero pierwsza generacja układu Apple dla komputerów! Być może wraz z rozpowszechnieniem wydajniejszych procesorów graficznych zaczną pojawiać się natywne gry na macOS? Na razie jednak do grania niezbędny staje się dodatkowy sprzęt — konsola, pecet lub… Mac z Intelem.

Aplikacje iOS

Rolę chusteczki ocierającej łzy po utracie gier częściowo spełnić mogą aplikacje z systemu iOS. Dzięki temu, że nowy iMac ma procesor oparty na tej samej architekturze, co procesory w telefonach, tabletach i innych urządzeniach Apple, można na nim natywnie uruchamiać niektóre aplikacje z systemów iOS i iPadOS.

Piszę „niektóre”, ponieważ o ile technicznie można by uruchomić praktycznie każdą aplikację z iPhone’a lub iPada, ostateczna decyzja należy do jej dewelopera. Oznacza to, że deweloper może sztucznie zablokować możliwość uruchamiania swojej aplikacji na Macu.

Obrzydliwą listę podmiotów, które zdecydowały się na ten społecznie szkodliwy krok, otwiera Netflix. Aplikacja mobilna Netfliksa oferuje możliwość pobrania wideo do oglądania bez połączenia z siecią, czego na komputerze zrobić się nie da. Dałoby się, gdyby deweloper nie zablokował możliwości uruchamiania aplikacji z iPada na Macu. Jak zwykle jednak korporacje plują w twarz osobom chcącym oglądać filmy z legalnych źródeł.

Na Macu nie wolno nam także zainstalować aplikacji Allegro czy Instagrama. Działają za to takie apki, jak Koleo oraz Jakdojade (rzeczywiście ich używam, czasem wygodniej jest otworzyć apkę i wyszukać trasę, niż robić to samo na stronie), Player.pl, TVP VOD (niestety, odtwarzane wideo ma proporcje ekranu iPada, więc po bokach ekranu są czarne pasy), Nowa Fantastyka (można sobie czytać magazyn na komputerze, zamiast na iPadzie), większość portfeli kryptowalutowych (da się nawet skanować kody QR przy użyciu kamery wbudowanej do iMaca), a także aplikacja do obsługi gogli VR Oculus Quest (widzi gogle i można nimi zarządzać, poniekąd działa nawet transmitowanie obrazu — poniekąd, ponieważ wyświetlany jest on do góry nogami). Z prostych, ale przyjemnych gier mogłem zainstalować między innymi iBomber Defense oraz urocze Tiny Wings.

Warto pamiętać, że wyłączenie ochrony integralności systemu w Terminalu z poziomu trybu odzyskiwania uniemożliwia uruchamianie aplikacji z systemu iOS. Jest to jednak czynność, której zwykły użytkownik raczej nie ma potrzeby wykonywać, a nawet wręcz nie powinien — jeśli jednak ktoś grzebie w systemie, może go to zaskoczyć.

Korzystanie z aplikacji mobilnych na komputerze nie jest oczywiście tak wygodne, jak na urządzeniach, do których zostały dostosowane. Gesty powiększania i pomniejszania przez rozsuwanie palców można wykonywać na gładziku, jeśli jednak ktoś używa tylko myszy, musi w tym celu przeciągać wskaźnik w górę i w dół, trzymając naciśnięty klawisz Shift. Przeciąganie z klawiszem Option jest natomiast odpowiednikiem równoległego przesuwania dwoma palcami w pionie (aby np. pochylić mapę) lub obracania nimi wokół własnej osi (aby np. obrócić obrazek).

W preferencjach każdej aplikacji można włączyć także opcję Udogodnienia dotyku, przydatną zwłaszcza w przypadku gier. Umożliwia ona symulowanie pochylania iPhone’a przy użyciu klawiszy A, W, S i D.

Z nieznanych przyczyn niektóre aplikacje wyświetlane są w zmniejszonym oknie, a znajdująca się w preferencjach opcja powiększenia go jest wyszarzona. W takiej sytuacji pomaga dwukrotne kliknięcie w pasek tytułowy okna, co powoduje przełączanie między widokiem pomniejszonym i powiększonym. 

Szybkość a zużycie energii

Na zakończenie proponuję przyjrzeć się kilku pomiarom szybkości nowego iMaca oraz zużyciu energii. Z ciekawości porównałem szybkość kopania Monero, popularnej anonimowej kryptowaluty, której generowanie nie wymaga używania karty graficznej — całą pracę może wykonywać procesor. Na iMacu z M1 udało mi się osiągnąć około 2,319 kh/s (czyli 2319 przetwarzanych skrótów w ciągu sekundy):

Dla porównania, ten sam algorytm (RandomX) zastosowany na 6‑rdzeniowym procesorze AMD Ryzen 5 3600X osiąga prawie 6,7–6,8 kh/s.

Warto zwrócić uwagę na zużycie prądu: maszyna z Ryzenem podczas swej ciężkiej górniczej pracy pobierała maksymalnie 149,8 W, podczas gdy oddelegowany do kopalni iMac — zaledwie 50,2 W, czyli trzy razy mniej, jednak oferując również trzy razy mniejszą wydajność.

Tak natomiast prezentują się wyniki pomiaru Geekbench (dłuższy pasek budzi radość, krótszy powoduje smutek):

Test Single Core obejmuje użycie tylko jednego rdzenia procesora, podczas gdy Multi Core korzysta ze wszystkich dostępnych rdzeni.

Intel i5 (Skylake) z sześcioletniego iMaca jest ponad dwa razy wolniejszy, co było do przewidzenia. M1 okazuje się być także szybszy od pecetowego Ryzena, zarówno w teście jednowątkowym, jak i wielowątkowym (pamiętajmy też o różnicy w taktowaniu). Z kolei w teście Cinebench sytuacja przedstawia się nieco inaczej:

W teście wielowątkowym Cinebench to Ryzen okazuje się szybszy, natomiast w teście jednowątkowym znów pierwszeństwo należy do M1.

Podczas wykonywania testu zużycie energii przez iMaca sięgało maksymalnie 50,4 W (w teście wielowątkowym) oraz 39,4 W (w teście jednowątkowym). Ryzen natomiast w tych samych testach pobierał odpowiednio aż 137,3 W i 80,5 W.

Podsumowanie

W ramach podsumowania powinienem napisać, czy moim zdaniem warto kupić takiego iMaca, oraz czy w ogóle warto przesiadać się już teraz na nowe komputery z układem M1, czy może lepiej jeszcze zaczekać — ale to tak naprawdę zależy od indywidualnych potrzeb. Wiadomo też, że gdy radośnie wracamy ze sklepu ze swoim najnowszym sprzętem, to chińskie czy tajwańskie fabryki już zaczynają produkować jego ulepszoną wersję, a gdzieś w sekretnych laboratoriach testowana jest trzecia i czwarta generacja.

Za największą wadę nowego iMaca uważam jego cenę. Na pierwszy rzut oka może ona nie wydawać się wcale znacząco wyższa, niż do tej pory, jest to jednak wrażenie złudne. Zwróćmy uwagę, że jeśli chcemy mieć dysk o normalnej pojemności, musimy dopłacić co najmniej tysiąc złotych (dwa tysiące, jeśli uznamy po chwili namysłu, że 512 GB to jednak nadal nieco za mało). Pamięć jest nierozszerzalna, więc również trzeba od razu doliczyć dopłatę do 16 GB, kolejny tysiąc. Touch ID? Jeśli wybraliśmy najtańszego iMaca z 7‑rdzeniową grafiką, czytnik linii papilarnych będzie nas kosztował 250 zł. Gniazdo Ethernet? Znów, w przypadku najtańszego iMaca za przyjemność podłączenia go do sieci kablem należy doliczyć 150 zł. W efekcie najtańszy iMac, po rozszerzeniu dysku do 1 TB i pamięci do 16 GB oraz dodaniu klawiatury z Touch ID i zasilacza z gniazdem Ethernet, kosztuje 10199 zł.

W takiej sytuacji być może lepiej od razu zdecydować się na droższy model, w którym mamy dwa dodatkowe gniazda USB‑C, jeden dodatkowy rdzeń graficzny oraz (o czym Apple chyba nigdzie nie pisze wprost) wydajniejszy mechanizm chłodzenia, złożony z dwóch wentylatorów zamiast jednego. Wówczas Touch ID oraz Ethernet jest w standardzie — za 10899 zł.

Do tej kwoty należy także doliczyć koszt niezbędnych przejściówek, które umożliwią podłączenie dysków, pendrive’ów, drukarek, skanerów i innych posiadanych już urządzeń ze starszym złączem USB. W efekcie nowy iMac, skonfigurowany do zastosowań odrobinę wykraczających poza oglądanie reklamowych wystąpień jutuberów oraz wzwodogennych wdzięków twitcherek, kosztuje około 11 tysięcy złotych.

No dobrze, ale czy warto? Cieszę się z nowego iMaca, wygląda fajnie i optymistycznie, działa świetnie i szybko, poza mniejszą powierzchnią ekranu oraz zacinającymi się grami stanowi on znaczny krok naprzód w porównaniu z moim poprzednim komputerem, jednak każdemu, kto nie musi go od razu kupować, polecałbym się wstrzymać i zaczekać — chociażby na kolejną generację układu M1. Jeśli jednak ktoś rzeczywiście potrzebuje nowego Maca już teraz, to raczej nie ma sensu się wahać, a już na pewno decydować się na model z Intelem. Nowy iMac jest super.

Chyba, że chcemy na nim grać w Wiedźmina. Albo w Deus Ex. Wtedy nie.

Komentarze

Do komentowania i dyskusji na temat artykułów z PYM zapraszam na Facebooka.

Posted in Mac OS X, Testy sprzętu and tagged , , , , .