Jestem wieloletnim użytkownikiem Maców. Obrażony na brak wielowątkowości w Mac OS 9 i zwisy, mrożące myszkę tak dotkliwie, że z prac np. w QuarkXPressie nie zostawało nic, swego czasu (w przypływie rozpaczy) przerzuciłem się na Windows. Jednak gdzieś w okolicach Jaguara wróciłem. Nigdy nie żałowałem. Aż do tej pory.
Kiedy Apple było Apple
Co niegdyś ocuciło umierającą korporację Apple Computer? Nie, nie były to komputery za bimbaliony o szokującej mocy obliczeniowej, ani beznadziejna w skutkach decyzja o dopuszczeniu firm trzecich do produkcji klonów Apple. Był to bowiem iMac – nie za szybki komputer ze starym oldskulowym systemem, za to prosty, ładny i (jak na Apple) tani. Potem poszło gładko: współpraca „powróconego” Jobsa i Sir Jonathana zaowocowała najlepszymi projektami w branży. G3, Cube, do dziś z rozrzewnieniem wspominany przez moje koleżanki iBook clamsheel (very babski), potem rewolucyjny iLamp, wreszcie iPhone. Projekt, który rzeczywiście zmienił świat. Np. wraz z młodszym bratem, iPadem, udało mu się zabić „dziesiąt” gazet, wysłać na bezrobocie wielu fotografów, lecz przede wszystkim, z miliardów niegarniętych komputerowo śmiertelników uczynić niewolników mediów społecznościowych.
Nie ma Jobsa, nie ma jaj
Ale Stefan umarł. Laurki i świeczki wystawiane przez fanów po jego śmierci wprawiały mnie w zakłopotanie. Przecież facet za ciężkie pieniądze sprzedawał im produkty produkowane w Chinach za przysłowiową miskę ryżu. To prawda – te rzeczy były często genialne, tak samo, jak jego inspirujące wystąpienie na uniwersytecie, czy najlepsza prezentacja jaką widziałem w życiu – mowa oczywiście o prezentacji iPhone’a. Jednak Jobs to przecież nie papież, ani Dalai Lama. Tak sobie myślałem wtedy, z nadzieją, że doskonały projektant, jakim jest Jonathan Ive, ogarnie temat użyteczności produktów z jabłkiem po śmierci wodza. Że będzie trwał ten elektryzujący mariaż sztuki użytkowej i węża w kieszeni. Że Apple będzie szanować użytkownika, jak zwykle oferując mu przepłacone produkty, często z komponentami dwa lata do tyłu, za to doskonałej jakości, przemyślane i porywające.
Za mało wizji, za dużo tabelek
I nastał Tim Cook. Sympatyczny facet, zadeklarowany gej i doskonały menago. To za jego kadencji Apple przegoniło Google’a, realizacja nowatorskiego projektu biura (zatwierdzonego jeszcze przez Jobsa) właśnie dobiega końca, a w kasie jest tyle pieniędzy, że gdyby się uparł, to kupiłby sobie całą Polskę za gotówkę. I świetnie, że firma się bogaci, że trwa, co kilka lat temu nie było wcale tak oczywiste. Gorzej, że użytkownik komputerów Apple jest w najtrudniejszej od dekady sytuacji. iPad? iPhone? Jasne, są superszybkie, wciąż dochodowe, nadążają za trendami (choć na miejscu niezwiązanego z Apple użytkownika poważnie bym się zastanowił nad Pixelem od Google), jednak czy w związku z tym wypada położyć laskę na użytkowników komputerów spod znaku jabłka? I don’t think so.
„Bo nie było update’u”
Prawdziwy hit od Apple – Mac mini, mały, zgrabny i przystępny cenowo, nie był aktualizowany od lat. W przypadku Maca Pro to jakieś cztery lata, ale i tak nie znam nikogo kto go ma, bo stosunek ceny do rzeczywistej wartości tego komputera jest absurdalny, o braku możliwości rozbudowy nie wspominając. iMac – za 5000 zł z hakiem można kupić komputer z dyskiem 5400 obrotów, dzięki któremu można zabić się własną pięścią próbując zrobić na nim cokolwiek. A może to jakaś korelacja – 1000 zł za 1000 obrotów? Karta graficzna z laptopa i przyklejona szyba (która w tym samym modelu sprzed kilku lat, z dyskiem 7200 obrotów bez odkręcania nawet jednej śrubki odchodzi od obudowy) wcale nie pomagają. Pamięć? Wlutowana na płycie, jak w Atari. Najgorzej, że za sporo mniejsze pieniądze można złożyć peceta, na którym ruszy najnowszy OS X i który obskoczy każdego oryginalnego Maca w tym przedziale cenowym. Wniosek? Zwykły, normalny użytkownik, który nie odziedziczył spadku po cioci z Ameryki, i chciałby sprawić sobie Maca do pracy, po prostu nie ma co kupić. Albo weźmie kiepski komputer za cenę dwóch przyzwoitych HP czy Lenovo, albo zapłaci jak za zboże za mały dysk SSD, czy nawet Fusion, który, z tego co widziałem na żywo, jest chyba najrozsądniejszym cenowo rozwiązaniem (mam na myśli sklepową konfigurację).
Rżnij, Walenty!
Obserwując ostatnie wyczyny Apple, zacząłem wyobrażać sobie, jak mogą wyglądać posiedzenia zarządu, czy też firmowe burze mózgów w sekcji designu. I tak…
– Elo ziomy, jest taki pomysł. W tym MacBooku Pro wywalmy wszystkie porty USB, dajmy cztery USB-C. Aha, wyrzućmy też złącze do kart SD, wszyscy przesyłają podobno foty po Wi-Fi. No i MagSafe, no dobra, wiem, że to był za*^%sty pomysł, ale trudno, niech zwalają kompa z biurka. Trzeba uważać, jak się komputer za tyle tysi kupuje.
– Stary, jesteś pewien? Jak wywalimy zwykłe USB, to nawet najnowszego iPhone’a 7 nie będzie jak podłączyć do tego kompa.
– Weź. Przecież wywaliliśmy stację dyskietek z iMaca, lata temu ADB i guzik do włączania kompa na klawiaturze z szaraków, napęd optyczny… Nawet FireWire skilowaliśmy. Jakoś nikt nie płacze.
– Nie no, spoko. Ostatnio trochę tylko się rzucają na mały skok klawiszy w tych nowych klawikordach, co dajemy do ostatnich sprzętów. Ale to pikuś, bo jest jeden grubszy problem z baterią w tym nowym Pro.
– Znaczy?
– Po testach na belce pokazuje za którymś razem, że zamiast 10 godzin, będzie trzymał 4.
– Osz fak.
– …
– Ok, mam pomysł. W najnowszym update do Sierry wywalmy tę opcję z pokazywaniem czasu pracy na baterii.
– Jaaaa… Genialne!!!
Ciąg dalszy w części drugiej.